Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Mają butelkę i kości.
Alice wskoczyła na jacht pierwsza i ulokowała się na dachu małej kabinki, mając
pewnie nadzieję, że tam nie zmoknie. Churchill odcumował łódź, odepchnął ją od na-
brzeża i wskoczył na pokład. Przez parę chwil obydwoje zajęci byli stawianiem żagli
i klarowaniem osprzętu.
Żeglowało się wspaniale. Księżyc świecił niezbyt mocno, lecz wystarczająco, a wia-
tru było akurat tyle, by nabrali szybkości. Miasto wyglądało jak czarny potwór o tysiącu
błyszczących niespokojnych oczu — pochodni, niesionych przez spacerujących po uli-
cach ludzi. Churchill usiadł na rufie trzymając rumpel jedną ręką, a drugą obejmując
dziewczynę. Opowiadał o Waszyngtonie sprzed ośmiuset lat.
— Mnóstwo wież stało obok siebie. W powietrzu łączyły je mosty, pod ziemią tune-
le. Wieże wbijały się w niebo na dwa kilometry i na dwa kilometry wbite były w ziemię.
Światła świeciły tak mocno, że miasto nie znało nocy.
— A teraz wszystko minęło, zburzone i pokryte pyłem — powiedziała dziewczyna
i zadrżała, jakby sama myśl o ogromie betonu i stali, i milionach zmarłych ludzi, prze-
jęła ją chłodem. Churchill przytulił ją mocniej i nie czując oporu, pocałował. Pomyślał,
że nadszedł czas, by zwinąć żagle i rzucić kotwicę. Czy Alice będzie zaniepokojona? Po-
myślał, że Robin z pewnością wie, jak zachować się w tych okolicznościach. Może będę
musieli zejść do kabiny, chociaż wolałby zostać na pokładzie. Być może lwica nie będzie
protestować, kiedy zostanie zamknięta w kabinie?
Ale nie dane mu było się o tym przekonać. Kiedy prosto z mostu powiedział Robin,
czemu zabiera się do zrzucenia żagli, odpowiedziała mu, że nie ma się po co trudzić.
W każdym razie nie teraz. Mówiła cicho i uśmiechała się. Powiedziała nawet, że jest jej
przykro.
— Nie masz pojęcia, co ze mną zrobiłeś, Rud — mówiła. — Chyba się w tobie zako-
chałam. Ale nie jestem pewna, czy kocham właśnie ciebie, czy też brata Słonecznego Bo-
hatera. Jesteś dla mnie więcej niż mężczyzną, pod wieloma względami jesteś półbogiem.
56
Urodziłeś się osiemset lat temu i podróżowałeś tak daleko, że kręci mi się w głowie, kiedy próbuję o tym myśleć. Widzę wokół ciebie światło, które świeci nawet w dzień. Ale
jestem porządną dziewczyną. Nie mogę, chociaż Columbia wie, jak bardzo bym chcia-
ła kochać się z tobą teraz. Muszę być pewna... Ale rozumiem co czujesz. Czemu nie pój-
dziesz jutro do Świątyni Gotew?
Churchill nie miał pojęcia, o czym Robin mówi. Obawiał się, że obraził ją tak moc-
no, że nigdy więcej nie będzie chciała go widzieć na oczy. Przecież to nie tylko pożą-
danie zwróciło go ku tej dziewczynie; tego był pewien. Kochałby ją i pragnął jej nawet
wśród setki innych!
— Wracajmy — powiedziała Robin. — Niestety, chyba popsułam ci humor. To moja
wina. Nie powinnam cię pocałować. Ale tak bardzo chciałam!
— Więc nie jesteś na mnie zła?
— A czemu?
— Nie, nic. Znów jestem szczęśliwy.
Przycumowali łódź i zaczęli wspinać się po schodach do czekającego na nich powo-
zu. Churchill zatrzymał się nagle.
— Robin, kiedy, i właściwie czego masz być pewna...?
— Jutro idę do świątyni. Powiem ci, jak wrócę.
— Będziesz modlić się o objawienie? Coś w tym rodzaju?
— Będę się modlić, ale nie tylko o to chodzi. Chcę, żeby kapłanki mnie zbadały.
— I po badaniu będziesz pewna, że chcesz wyjść za mnie za mąż?
— O Bogini, nie! Przecież muszę cię lepiej poznać, nim zaczniemy myśleć o małżeń-
stwie. Skądże! Kapłanki powiedzą, czy mogę iść z tobą do łóżka.
— A co to za badania.
— Jeśli nie wiesz, nie martwisz się. Jutro już będę pewna.
— Pewna czego? — rozgniewał się Churchill.
— Pewna tego, że mogę już przestać udawać dziewicę — Robin miała na twarzy wy-
raz zachwytu. — Dowiem się, czy noszę w sobie dziecko Słonecznego Bohatera!
56
Rozdział siódmy
Rankiem tego dnia, w którym Słoneczny Bohater miał poprowadzić procesję do Bal-
timore, lało jak z cebra. Stagg i Calthorp siedzieli w namiocie bez ścian i dla rozgrzewki
popijali grzaną whisky. Nieruchomy jak posąg Stagg poddawał się codziennemu rytu-
ałowi malowania pośladków i genitaliów, koniecznemu, gdyż farba ścierała się nocami.
Trójka dziewcząt, których jedynym zadaniem było malowanie tych dekoracji, chichota-
ła i prawiła mu komplementy, na które nie zwracał żadnej uwagi. Milczał i milczał także
Calthorp, który zazwyczaj gadał jak najęty, próbując pocieszyć jakoś swego kapitana.
Pierwszy odezwał się Stagg.
— Doktorku, wiesz, że Wiele Łaski opuściliśmy już dziesięć dni temu? Dziesięć dni,
dziesięć miast. Powinniśmy już mieć przynajmniej jakiś plan ucieczki. Tak naprawdę,
gdybyśmy nadal byli tacy jak kiedyś, siedzielibyśmy teraz za siedmioma górami i sied-
mioma lasami. Tyle tylko, że o ucieczce mogę myśleć wyłącznie rano, kiedy jestem zbyt
zmordowany i przygnębiony, by zdziałać coś konkretnego. W południe wszystko prze-
staje mnie obchodzić i świat znowu wygląda pięknie, a to, co robię, coraz bardziej mi
się podoba.
— A ja nie jestem żadną pomocą, prawda? — stwierdził smutno Calthorp. — Upi-
jam się na równi z tobą i rano mam takiego kaca, że nie potrafiłbym dać kopniaka gry-
zącemu mnie psu.
— Co się tu u diabła dzieje? — zapytał z gniewem Stagg. — Czy zdajesz sobie spra-
wę z tego, że ja nawet nie wiem, co tu jest grane i co się ma stać ze mną, kiedy ten cały
cyrk się skończy? Ba, nie mam nawet zielonego pojęcia, kim jest właściwie ten Słonecz-
ny Bohater?
— To moja wina. Nie mogę się jakoś pozbierać.