Pegaz będzie biegał w drugiej gonitwie...
Smyga zamienił z tym drugim szybkie spojrzenie. Zdawał się być zaskoczony, lecz wnet zmarszczył czoło i rzucił ostro:
- Tym razem pani nas nie wykołuje. Gdzie pani ma swój paszport?
Kobieta drgnęła, odwróciła się i krzyknęła niemal w stronę Wichniewicza:
- Dokąd pan mnie przyprowadził?
- Ciszej! - Smyga doskoczył do niej i jednym szarpnięciem wydarł jej z rąk torebkę.
Krystyna zatoczyła się i oparła o wyklejoną tapetą ścianę. Powoli uniosła dłonie do twarzy, jak gdyby chciała się na chwilę ukryć za nimi. Wolnym ruchem przetarła twarz, a gdy oderwała od niej ręce, patrzyła zuchwale i wyzywająco.
- Mam wiadomości z toru... Pegaz...
- Ciszej! - przerwał jej Smyga. Otworzył torebkę i szybkim ruchem wyszarpnął z niej paszport. Naraz uśmiechnął się złośliwie. - Fräulein Kristin Hemerling, obywatelka Niemieckiej Rzeszy...
Krystyna przerwała mu napiętym do ostateczności głosem:
- Niech pan mnie wysłucha. Mam wiadomości z toru. Pegaz...
- Spokojnie! - Smyga doskoczył do niej. Chwycił ją mocno za ramię.
Z kąta odezwał się matowy, nieco drżący głos te-go drugiego:
- Najpierw niech pani wyjaśni, co było z Władkiem Mrowcą... I kim pani jest?
Krystyna szarpnęła się, lecz nie wyswobodziła się z mocnego chwytu Smygi.
- Wszystko wyjaśnię - powiedziała niemal spokojnie - lecz najpierw muszę być pewna, z kim rozmawiam. - Przymknęła oczy, jak gdyby chciała zebrać nowe myśli i siły. Potem powiedziała akcentując każde słowo: - Mam wiadomości z toru. Pegaz będzie...
- Dość tego - przerwał jej brutalnie Smyga. Puścił ją, podszedł do biurka i nagle z kieszeni wyrwał pistolet. - Daję pani pięć minut.
- Niczego ode mnie się nie dowiecie.
- Daję pani jeszcze pięć minut i szansę... Tylko musi pani wszystko powiedzieć... - Wolnym ruchem zdjął z przegubu zegarek i położył go na biurku.
Krystyna Hemerling opuściła na chwilę głowę, lecz wnet uniosła ją i spojrzała śmiało w oczy Smygi.
- Ostatni raz powtarzam: mam wiadomości z toru. Pegaz będzie biegał w drugiej gonitwie.
Smyga uśmiechnął się nikle i skierował wzrok na zegarek.
- Niech pani nie traci czasu. Upłynęło już pół minuty...
Wichniewicz, który stał najbliżej drzwi, usłyszał daleki odgłos czyichś kroków. Brzmiały one coraz wyraźniej, jak gdyby ktoś szedł po łamliwym lodzie. Uchylił lekko drzwi i w tej samej chwili wśród wysokich chwastów zobaczył biegnącego Obertyńskiego, a za nim Marysię.
Dał prawie niewidoczny znak Smydze. Ten instynktownie wysunął przed siebie pistolet.
- Nasi - powiedział cicho Wichniewicz. Krystyna drgnęła, odwróciła się, jak gdyby oczekiwała nowej napaści. Kroki zadudniły teraz zupełnie wyraźnie. Wnet zatrzeszczały przegniłe stopnie schodków, a w szparze uchylonych drzwi wszyscy ujrzeli biegnącego Obertyńskiego. Wichniewicz otworzył mu szerzej. Pułkownik wpadł do ciemnego pokoju, a gdy ujrzał przed sobą kobietę, opuścił nagle ręce gestem, w którym można było wyczuć ogromną ulgę.
- Niech pani powie hasło - wykrztusił zdyszany.
- Mam wiadomości z toru. Pegaz będzie biegał w drugiej gonitwie - wyszeptała z trudem.
Obertyński zbliżył się.
- A my jednak stawiamy na Menueta - rzucił szybko, jak gdyby bał się straty czasu.
Krystyna westchnęła głęboko. Nagle jej ciało zwiotczało. Zachwiała się, lecz nie upadła, tylko oparła się ramieniem o ścianę i przylgnęła policzkiem do chropowatych desek.
- Boże, Boże... co ja przeżyłam... Obertyński podszedł do niej, położył delikatnie dłoń na jej ramieniu.
- Niech się pani uspokoi. Proszę... Teraz już wszystko w porządku... Już dobrze... - Naraz zwrócił się do oniemiałych ze zdumienia i powiedział: - Panowie, zostawcie nas samych.
*
- Wyjdźmy stąd. Tu strasznie duszno - powiedziała po chwili Krystyna. Wyprostowała się, miękkim, delikatnym ruchem poprawiła włosy, a potem podeszła do torebki leżącej na biurku. Wyjęła z niej paczkę papierosów.
Obertyński podał jej ognia.
- Widzi pani - rzucił łagodnie - jedno potknięcie, jedno nieprzewidziane zdarzenie powoduje cały łańcuch nieporozumień i błędów. Ogromnie mi przykro, że tak się stało, ale niech mi pani wierzy, nie mogliśmy inaczej... - urwał nagle i sam zapalił papierosa.
- Chodźmy stąd - powtórzyła zmęczonym głosem.
Wyszli z zatęchłej szopy na przestrzeń falującą złocistym upałem. Kiedy przedzierali się przez wysokie osty, z szeleszczącego gąszczu podrywały się motyle, trzmiel buczał miodowo, szybując nad ich głowami, w krzewach śpiewały ptaki. Wąską ścieżką podeszli na zbocze. Tutaj w cieniu leżał zwalony pień starej topoli. Krystyna usiadła. Chwilę patrzyła na przymglony płat błękitu, jak gdyby chciała przywrócić go swej świadomości.
Obertyński spoglądał na nią z zakłopotaniem.