Zapomniał, że nauczył ją obywać się bez Boga. Odebrał jej religię mimochodem, nie przywiązując do tego większej wagi. Nic z tego nie rozumiał. Właściwie wiara nie była dla niej ważna - stanowiła przecież substytut seksu i miłości. Nie mogła udawać, że z trudem porzuciła wygodną fikcję nauczaną w Szkole Podstawowej Świętego Mateusza, przyswajaną za fałdami elanowych zasłon w saloniku ciotki w Alma Terrace. Wisiały tam święte obrazki, fotografia papieża Jana, a w ramce papieskie błogosławieństwo z okazji ślubu cioci i wujka. Wszystko to stanowiło część tego sierocego, monotonnego i niezupełnie nieszczęśliwego dzieciństwa, które teraz nikło w oddali jak niemal obcy, dawno temu odwiedzony brzeg. Nie mogła tam wrócić, gdyż zgubiła drogę.
W końcu uznała, że Folwark Toynton rzeczywiście będzie dla niej odpowiednim schronieniem. Wyobrażała sobie, jak siedzi z grupką pacjentów, słońce świeci, a ona wpatruje się w morze; morze, które nieustannie się zmienia, ale jest wieczne, koi i jednocześnie przeraża, mówi jej swym nieprzerwanym rytmem, iż tak naprawdę nic nie ma znaczenia, że ludzkie nieszczęście się nie liczy, a wszystko z czasem mija. Zresztą nie miała tu zostać na zawsze. Steve, dzięki pomocy działu socjalnego w urzędzie dzielnicowym, planował przeprowadzkę do nowego i bardziej odpowiedniego domu; jej pobyt tutaj miał być jedynie chwilową rozłąką.
Trwała ona jednak już osiem miesięcy; osiem miesięcy, podczas których słabła coraz bardziej i pogrążała się w rozpaczy. Usiłowała to ukrywać, ponieważ w Folwarku Toynton nieszczęście było grzechem przeciwko Duchowi Świętemu, grzechem przeciwko Wilfredowi. Odnosiła wrażenie, że na ogół jej się to udaje. Niewiele miała wspólnego z innymi pacjentami. Grace Willison to nudna dewotka w średnim wieku. Osiemnastoletni Georgie Allan był hałaśliwy i wulgarny; poczuła ulgę, gdy się rozchorował tak bardzo, że nie mógł opuszczać łóżka. Henry Carwardine, sarkastyczny i pełen dystansu, traktował ją jak młodszą urzędniczkę. Jennie Pegram nieustannie robiła coś z włosami i uśmiechała się ni to głupio, ni tajemniczo. Wreszcie Victor Holroyd, przerażający Victor, który nie cierpiał jej, podobnie jak pozostałych mieszkańców Folwarku Toynton. Victor nie uznawał ukrywania nieszczęścia za cnotę i często podkreślał, że jeśli już ludzie poświęcają się opiece nad innymi, to trzeba im rzeczywiście zapewnić pełne ręce roboty.
Była przekonana, że to Victor wystukał na maszynie ten złośliwy anonim. Był to list na swój sposób równie traumatyczny jak ten od Mogga znaleziony w spodniach Steve'a. Dotknęła go; spoczywał głęboko w bocznej kieszeni jej spódnicy. Wciąż tam był, choć tani papier pomiął się od zbyt częstego rozkładania. Lecz nie musiała już go czytać. Znała treść na pamięć, nawet pierwszy akapit. Przeczytała go tylko raz, a potem tak zagięła górną część strony, żeby zakryć słowa. Na samą myśl o nich oblewała się rumieńcem. Skąd mógł - bo to zapewne był mężczyzna? - wiedzieć, jak ona i Steve się kochali, że robili właśnie takie rzeczy i w ten sposób? Jak ktokolwiek mógł się w ich uprawach orientować? Czyżby mówiła przez sen - wykrzykując swoje potrzeby i tęsknotę? Lecz jeśli tak, to tylko Grace Willison mogłaby słyszeć z przyległej sypialni, a jakżeby ona była w stanie cokolwiek zrozumieć?
Kiedyś czytała, iż to na ogół kobiety piszą obsceniczne listy, szczególnie stare panny. Może to wcale nie był Victor Holroyd, ale Grace Willison, nudna, zamknięta w sobie, religijna Grace. Lecz skąd wiedziała to, do czego Ursula nie przyznawała się nawet przed sobą? “Musiałaś sobie uświadamiać, że jesteś chora, gdy go poślubiłaś. Co z tymi drgawkami, słabością w nogach, poranną ociężałością? Wiedziałaś, ze jesteś chora, prawda? Oszukałaś go. Nic dziwnego, że rzadko pisze i nigdy cię nie odwiedza. Wiesz przecież, że nie mieszka sam. Ale chyba nie spodziewałaś się, że dochowa ci wierności?"
Tu list się urywał. Miała niejasne wrażenie, że autor nie dobrnął do końca, że planował jakieś bardziej dramatyczne i druzgocące zakończenoe. Lecz może autorowi, bądź autorce, przerwano; ktoś mógł nieoczekiwanie wejść do biura. Notatkę napisano na starym remmgtonie, na cienkim i tanim papierze firmowym z Folwarku Toynton. Niemal wszyscy pacjenci i członkowie personelu używali od czasu do czasu tej maszyny. W zasadzie należała ona do Grace; uważano, że to przede wszystkim jej własność; korzystała z niej, by przygotowywać matryce do kwartalnych biuletynów. Często zostawała sama w biurze, gdy pozostali pacjenci zakończyli dzień pracy. Nietrudno było też dostarczyć list właściwemu odbiorcy.