Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Był już zmęczony i chciał mieć nareszcie coś konkretnego, żeby zakończyć seans.
– To ty chciałeś ze mną rozmawiać? – do stolika podszedł wysoki, chudy chłopak. Ten sam, który przed chwilą grał na gitarze. Na przepoconą koszulkę zarzucił drelichową bluzę. Usiadł, opierając się o poręcz krzesła.
Met podsunął mu kieliszek i wyciągnął rękę do powitania.
– Sayen. Nic nie mów – uciszył go ruchem dłoni, zanim zdążył odpowiedzieć. – Znam cię. Lepiej nie gadać, na pewno słuchają.
– Tutaj? – głos gitarzysty był o kilka tonów wyższy od chropowatego tenoru Sayena. – Nie sądzę. Bezpieczniki tu nie przychodzą. Jeżeli, to ci, których znamy na pamięć.
– Są metody. Nieważne, napij się.
– Nie piję – chłopak zamilkł na chwilę. – Słyszałeś, jak graliśmy?
– Trochę. Nie będziemy mówić o muzyce.
– A o czym?
– Jestem z Roty. No, powiedzmy, z czegoś podobnego. Mam dla ciebie propozycję.
Twarz chłopaka ściągnęła się, stężała.
– Tak? – spytał po chwili, nie swoim głosem.
– Słuchaj uważnie i zapamiętaj – Sayen podniósł leżącą obok krzesła torbę, położył ją przed gitarzystą. – Weźmiesz to. Na razie nie zaglądaj do środka. Otworzysz ją gdzieś na otwartej przestrzeni, tylko pamiętaj: nikogo w promieniu dziesięciu metrów. Rozumiesz?
– Tak.
– W środku jest instrukcja, która wyjaśni ci, co to za rzeczy i jak ich używać. Musisz się do niej ściśle zastosować. Nie nawal, bo możesz zgubić i siebie, i jeszcze paru innych ludzi. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem.
– Zaczekaj. Ty się musiałeś pomylić. Na pewno tak. To nie może chodzić o mnie, ja… Sayen przecząco pokręcił głową.
– Ja się nigdy nie mylę. Wszystko potem zrozumiesz. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem, w Hirenen. Dojedziesz kolejką. Jakieś pięćset metrów od stacji Boltin jest tam taki wielki, opuszczony budynek. Spytasz o Trumnę, to każdy Ci pokaże. Ulubiona noclegownia wszystkich pijaczków w okolicy. W podziemiach, na lewo od wejścia, jest duża, pusta sala, w której będziemy mogli spokojnie pogadać. Tam się wszystkiego dowiesz.
– No, a jeżeli ja… nie mogę? Sayen przyglądał mu się przez chwilę.
– A kto ci pisze te teksty, które śpiewasz? Podniósł się.
– No, więc na razie. I nikomu ani słowa. Absolutnie nikomu. W ogóle się nie widzieliśmy.
Pusty, nic nie rozumiejący wzrok gitarzysty odprowadził go aż do drzwi.
– Dobra – powiedział Harte. – To koniec. Wychodzę.
Wrócił znów na estradę, żeby nie powiększać szoku wyjścia. Obraz powoli rozpływał się, niknął za mgłą. Po chwili mgła również się rozpłynęła.
Harte otworzył oczy i ściągnął z głowy obręcz. Niemrawo podniósł się z fotela. Przewróciłby się, jeden z techników podtrzymał go w ostatniej chwili.
– Dobrze, Harte – powiedział Tonkai, wysłuchawszy zwięzłej relacji. Poklepał go po ramieniu. – Na razie odpocznij. Trzeba będzie podskoczyć do tej Trumny.
– Dzisiaj? Dziękuję bardzo, kapitanie, postoję. Teraz kolejka Wondena.
– W porządku, zwijajcie sprzęt. – Tonkai wybrał z leżącego koło tempaxu stosu kilka zdjęć i skierował się do wyjścia.
Na jego widok Kronb poderwał się i wyprostował prawie na baczność. Zapomniał tylko domknąć gębę. Nie było po co grubasa straszyć. Tonkai podsunął mu zdjęcie.
– Znacie go?
– Tego z lewej, tak – sapał Kronb. – On jest z tego zespołu, co u nas grał ostatnio. Do piątku u nas grali, byli drugą kapelą wieczoru…
– Jak się nazywa?
– Jakoś tak… „Spideren”, tak? – odwrócił się do siedzącego na murku faceta.
– Tak, „Spideren” – potwierdził niechętnie facet.
– To jest Olt Naren, konserwator… Olt Naren patrzył spode łba na Tonkaia, z mieszaniną strachu i nienawiści w oczach.
– Pytałem jak się nazywa ten człowiek, a nie zespół.
– Zaraz, zaraz… Olt, cholera, jak on się nazywa?
– Kensicz – powiedział Maren, kontemplując czubki swych butów. – Get Kensicz.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem. Nic więcej o nim nie wiem.