Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Dygocąc z wrażenia wpełzła na pobliskie wzniesienie. Rozognionym wzrokiem wpatrywała się w mrok. Już zaraz, za chwilę nadlecą... Skończą się wreszcie te tortury.
Na zachodzie ukazała się rakieta. Leciała dość nisko nad powierzchnią pla­nety, wyrzucając co pewien czas krótkie iskierki materii odrzutowej. Nie było wątpliwości: był to silnik rakietowy aparatu plecowego. Widocznie człowiek kierujący aparatem chciał utrzymać się na stałej wysokości.
Zoe z trudem podniosła się i stanęła na zdrowej nodze. Widziała wyraźnie, jak lecący człowiek szukał czegoś na ziemi silnym reflektorem.
Gwałtownie wymachując rękami dziewczyna usiłowała zwrócić ua siebie uwagę. Zbyt duża odległość dzieliła ją jednak od rakiety, aby mogła być objęta światłem reflektora. Zresztą uwagę przybysza przykuwało w tej chwili coś innego: spostrzegł on widocznie zielonkawe światełko, bo zmieniwszy kie­runek lotu, okrążył kilkakrotnie miejsce, z którego się ono wydobywało.
Zoe zaczęła czołgać się w tym kierunku; Niepokój zdwoił jej siły. Raz po raz podnosiła się na kolana i machaniem rąk usiłowała zwrócić na siebie uwagę.
Człowiek przeleciał jeszcze raz tuż nad zielonym światełkiem, po czym za­toczywszy duży łuk zbliżał się do Zoe.
Jasny krąg światła ślizgał się po powierzchni planety. Był coraz bliżej... bliżej... Jeszcze kilometr, jeszcze pięćset metrów, czterysta, dwieście...
Zoe widziała już wyraźnie ciemny skafander.
Nagle jakby świat cały zakołysał się przed oczyma Zoe. Szybkim, płynnym ruchem człowiek zmienił położenie swego ciała i zawrócił na zachód.
Zoe z jękiem rzuciła się naprzód.
Rakieta oddalała się szybko, nabierając prędkości. Po chwili Zoe już nie mogła rozróżnić ani skafandra, ani długiej rury wyrzucającej snop materii odrzutowej. Jasny, krótki płomyk zamienił się w iskrę, wreszcie znikł zupełnie z oczu za wzniesieniem majaczącym na tle czarnego nieba.
Była półprzytomna z rozpaczy. A więc nie dostrzegli jej! Czy możliwe, aby po raz drugi tu przylecieli?
Naraz w pamięci Zoe stanęło zielone światełko, a wraz z tym wróciła na­dzieja. Jeszcze nie wszystko stracone. Tam znajdzie ratunek. To z pewnością sejsmograf.
— To musi być sejsmograf! — powtórzyła z uporem.
Pokrzepiwszy się znów płynem ruszyła naprzód. Ale siły jej były już bardzo wątłe. Coraz częściej musiała odpoczywać. Gorączka ponownie się podniosła. Lewa noga była niemal zupełnie zdrętwiała i bezwładna. W głowie potęgował się jednostajny szum.
Na północy, w miejscu Słońca, świeciła już Proxima, gdy Zoe, goniąc resztka­mi sil, dotarła do rozległego płaskiego terenu, pokrytego drobnym pyłem. Od miejsca, z którego wydobywało się światło, dzieliło ją nie więcej niż dwadzieścia metrów.
Szum w głowie przemienił się w głuche dudnienie. Nie pomagał nawet odżywczy płyn. Było go już zresztą bardzo niewiele.
Odpoczęła chwilę nabierając sił do przebycia ostatniego odcinka drogi.
Pył zdawał się jeszcze bardziej sypki niż gdzie indziej. Ręce zapadały się głęboko w grząską masę utrudniając ruchy. Ale świecące coraz silniejszym blaskiem miejsce ciągnęło Zoe jak magnes.
Wreszcie, padając co chwilę, dobrnęła do celu. Lecz zamiast oczekiwanego przyrządu ujrzała tylko zielony krąg blasku. Blask — i nic więcej...
Na próżno wypatrywała jego źródła. To świecił pył...

Rysunek 6. Słonce widziane z układu planetarnego Proxiroy. Na prawo Kasjopeja.
Czyżby znów zawód? Ostatni, jakże straszny zawód?...
Ale przecież musi istnieć źródło tego blasku! Pojedyncze źródło! Przecież pyły nie świecą na szerokiej przestrzeni, lecz największa siła blasku zdaje się koncentrować w jednym miejscu. Może to latarnia, oznaczająca miejsce zainstalowania przyrządu, zasypana pyłami? Może wstrząs wywołany eksplozją atomową zatopił sejsmograf w tym grząskim piachu?
Wpełzła w świetlisty krąg i zaczęła ostrożnie grzebać rękami w miejscu, z którego bił najjaśniejszy blask. Głębiej pył był bardziej zbity, ale przy każdej próbie wykopania głębszego dołu nieprzerwanie obsuwał się i zasypywał go. Aby dotrzeć do niższych warstw, należało odgarnąć pył z powierzchni o promie­niu przynajmniej półtora metra.
Praca była ciężka, zwłaszcza że mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Dół powoli pogłębiał się. Zoe, mimo dotkliwego kłucia w klatce piersiowej, gwał­townymi ruchami ramion odrzucała za siebie tumany pyłu. Leżała w głębi wykopanego otworu, niemal do połowy zasypana miękką, lekką masą drobniut­kich cząsteczek.
Znów przywarła do miejsca, skąd biły blaski. Zagłębiła rękę aż do ramienia, szukając zasypanego przyrządu. Bez rezultatu.
Lecz oto, gdy już tracąc nadzieję, wyciągała rękę z dołu, natrafiła niespodzie­wanie, na głębokości dwudziestu centymetrów na jakiś twardy przedmiot. Jeszcze raz wsunęła dłoń w to miejsce. Odnalazła ów przedmiot bez trudu. Był gładki, zdawał się przypominać kształtem zgiętą rurę.
A więc jednak...
W nowym przypływie radości rozpoczęła ostrożnie odkopywać przyrząd. Oby go tylko nie uszkodzić! Przecież od niego zależy jej życie!

Tematy