Błyskawicznie wyprzedził ludzi Ruvigny’ego, którzy tymczasem wryli się w szyk katolików i wdali w potyczkę na szable i pistolety... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Francuscy protestanci walczący po stronie króla Anglii skrzyżowali ostrza z angielskimi katolikami broniącymi króla Francji. Bob, którego te rozgrywki nie interesowały, przemknął przez tłum jak kula armatnia przez chmurę dymu i wypadł na odsłonięty teren, goniąc trójkę jeźdźców.
Chorąży jechał najwolniej i powoli zostawał z tyłu. Bob prawie go dopadł, zanim tamten przypadkiem obejrzał się, wrzasnął przeraźliwie i spiął konia ostrogami. Dwaj oficerowie, wyprzedzający go o jakieś osiem długości końskiego ciała, obejrzeli się przez ramię i stwierdzili, że chorąży ma kłopoty – nie mógł się bronić, nie wypuszczając z rąk proporca. Bob pierwszy raz zobaczył ich twarze i w jednym z jeźdźców rozpoznał Upnora.
Nastąpiła szybka wymiana zdań i Upnor szarpnięciem wodzy zawrócił wierzchowca w miejscu. Drugi oficer pomknął na złamanie karku, by jak najszybciej zawiadomić Sarsfielda. Bob – mając oko na wiele spraw jednocześnie – usłyszał głośny trzask i doszedł do wniosku, że ktoś strzelił z pistoletu. Jadący cztery długości konia przed nim chorąży zawahał się i zwolnił, a Bob stwierdził, że Upnor zniknął gdzieś bez śladu!
Kątem oka zarejestrował, że błyskawicznie zbliża się do chorążego, który prawie stanął w miejscu, podczas gdy Bob nadal galopował. Nie pozostało mu nic innego, jak wystawić przed siebie pałasz. Ostrze natrafiło na jakąś przeszkodę i broń wyrwała mu się z ręki; niewiele brakowało, żeby zsunął się z siodła na zad konia, ale uratował go fakt, że wszystko to wydarzyło się tuż przed przecinającym im drogę zagłębieniem w stoku, którego dnem strumyk spływał wprost do bagna. Oba konie widziały, że zbliżają się do przeszkody, i z braku innych poleceń samorzutnie zwolniły.
Bob odzyskał równowagę tuż przed rowem i parę razy potrząsnął dłonią; czuł się tak, jakby użądliła go pszczoła. Nie miał drugiej klingi, wyciągnął więc pistolet, o którym do tej pory w ogóle nie myślał, bo w galopie i tak do niczego by mu się nie przydał, teraz jednak stanął w miejscu – podobnie jak znieruchomiały cztery metry od niego chorąży.
Proporzec zwieszał się z pełnowymiarowej piki, dzięki czemu mógł wznieść się nad kłębiącym się polem bitwy trzy razy wyżej, niż sięgała głowa mężczyzny. Jadąc, chorąży trzymał pikę prawie zupełnie poziomo, niczym kopię na rycerskim turnieju, w lewej ręce, prawą zaś ujmował wodze. Atakując, Bob wyprzedził go z lewej strony, więc chorąży odruchowo sparował pchnięcie pałasza piką. Pałasz wciął się w drzewce w jednej trzeciej jego długości, licząc od grotu, i utkwił w nim na dobre.
Teraz chorąży postawił pikę do pionu, przez co pałasz znalazł się wysoko w powietrzu, poza zasięgiem Boba. Oparł ją o swoje ciało i żebra konia, żeby nie stracić równowagi, i drugą ręką wyciągnął pistolet. Był ślicznym angielskim chłopcem, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Bob przestrzelił mu głowę. Stalowy kirys, skutecznie chroniący tułów chorążego, nie pozostawił Bobowi wyboru. Musiał celować w głowę.
Zaczęło mżyć i wieczorne słońce zgasło jak zdmuchnięty płomień świecy, zostawiając po sobie tylko szary zmierzch. Bob, zwabiony bolesnym jękiem, spojrzał w głąb rowu i zobaczył miotającego się w nim konia Upnora. Miał złamaną nogę. Sam Upnor, niedraśnięty, gramolił się właśnie na górę. Trzask, który Bob słyszał wcześniej, musiał być trzaskiem pękającej kości. Wierzchowiec próbował zatrzymać się i odwrócić, ale wybrał do tego złe miejsce.
Bob zdążył wypalić ze swojego jedynego pistoletu i nie miał teraz co marzyć, że zdąży go ponownie załadować. Chorąży w śmiertelnych drgawkach zacisnął palec na spuście swojej broni i strzelił w powietrze. Bob zsiadł z konia, podszedł na obolałych nogach do piki i przewrócił proporzec na ziemię. Zerknął na Upnora. Hrabia stanął nad koniem na skraju rowu i wyciągnął zza pasa dwa pistolety, po jednym w każdej ręce. Wycelował w wierzchowca. Pociągnął za spust. Krzemień skrzesał iskrę, ale broń nie wypaliła. Proch na panewce zamókł.
Upnor obejrzał się na Boba, taksując go wzrokiem. Bob zaparł się nogą o pikę tuż obok miejsca, w którym tkwił pałasz, i tak długo ciągnął drzewce do góry, aż pękło. Podniósł swoją broń. Hrabia Upnor zerknął na nią i bez dalszego wahania wymierzył z drugiego pistoletu w głąb rowu, skracając koniowi męki. Potem odrzucił oba pistolety, odwrócił się do Boba i wyciągnął z pochwy rapier, którego jako tradycjonalista nie zamienił jeszcze na modną szpadę.
– Sierżant Shaftoe... – powiedział. – Odkąd się ostatnio widzieliśmy, pański brat okrył się jeszcze większą niesławą. Bitwa pod Aughrim jest przegrana; prawdopodobnie nie ujrzę już następnego wschodu słońca. Mogę jednak podziękować Opatrzności, że dzięki jej wyrokom ten dzień nie będzie całkiem stracony, skoro poślę brata l’Emmerdeura do piekła.
– A mnie się wydawało, że to ty jesteś zdany na moją łaskę – mruknął Bob.
Upnor odrzucił pelerynę, odsłaniając błyszczący stalowy kirys, nałożony na lekką kolczą kamizelkę.
– To nie po rycersku – zauważył Bob.
– Przeciwnie. Klasy rycerskie tym się właśnie charakteryzują, że przywdziewają zbroje i oczyszczają kraj ze zbuntowanych wagabundów. Tak jak to w tej chwili robi wasza kawaleria.
Upnor uśmiechnął się ironicznie i skinieniem głowy wskazał dolną część zbocza, gdzie jazda króla Wilhelma polowała na Irlandczyków, chcąc wybić ich jak najwięcej, nim zapadnie noc. Hrabia był człowiekiem wyrafinowanym, rozumiał ironię losu i chciał, aby i Bob ją docenił.

Tematy