Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Gdy tylko spowita mgłą postać pojawiła się na czarnym wzgórzu, Baerd wiedział, kto to jest. W jakiś dziwny sposób wiedział to nawet jeszcze przed pojawieniem się owego okrytego cieniem kształtu. Baerd uświadomił sobie, że właśnie ta zjawa jest przyczyną jego tu obecności. Donar być może tego nie wiedział, ale właśnie dlatego Starszemu przyśnił się przybysz i dlatego tej nocy nogi zawiodły Baerda do miejsca, z którego Elena pa­trzyła w ciemność. Wydawało się, że było to bardzo dawno temu.
Nie widział postaci wyraźnie, lecz naprawdę nie miało to znaczenia. Wiedział, co tu jest stawką. Zupełnie jakby wszyst­kie smutki, lekcje i działania jego życia, dzielone z Alessanem doświadczenia sprowadziły go nad tę rzekę zalaną blaskiem zielonego księżyca, żeby ktoś tutaj mógł się dokładnie dowie­dzieć, czym jest postać na czarnym wzgórzu i jaka jest istota jej mocy. Mocy, której Nocni Wędrowcy nie potrafili się prze­ciwstawić, ponieważ jej nie rozumieli.
Usłyszał za sobą plusk i instynktownie wyczuł obecność Mattio. Nie odwracając się, podał mu swój dziwny miecz. Inni - znienawidzeni Ygratheńczycy z jego snów - znów się groma­dzili na zachodnim brzegu.
Nie zwracał na nich uwagi. Byli narzędziami. W tej chwili nie mieli żadnego znaczenia. Zostali pokonani przez odwagę Donara i Wędrowców. Teraz liczyła się tylko osłonięta cieniem postać i Baerd wiedział, jak sobie z nią poradzić. Nie umiejęt­nościami szermierczymi ani nawet mieczami ze zboża. Ich czas już się skończył.
Zaczerpnął głęboko powietrza, uniósł ręce i wycelował je w niewyraźną postać stojącą na wzgórzu, dokładnie tak, jak ona mierzyła rękoma w nich. Z sercem wypełnionym po brzegi zadawnionym bólem i świeżą pewnością, świadom, że Alessan powiedziałby to lepiej, lecz wiedząc, że to jego zadanie, i wie­dząc, co trzeba zrobić, Baerd zawołał w tę obcą noc:
- Idź precz! Nie lękamy się ciebie! Wiem, kim jesteś i skąd płynie twoja moc! Idź precz albo w tej chwili wypowiem twoje imię i zniszczę twoją siłę - obaj znamy siłę imion tej nocy!
Ochrypłe wrzaski po drugiej stronie rzeki stopniowo zamilk­ły i ucichły pomruki Wędrowców. Zrobiło się bardzo cicho, śmiertelnie cicho. Baerd słyszał tuż za sobą wysilony, bolesny oddech Mattia. Nie obejrzał się. Czekał, usiłując przeniknąć opar spowijający postać na wzgórzu. Kiedy tak patrzył, serce mu żywiej zabiło, wydało mu się bowiem, że jej uniesione ra­miona nieco opadły. Że gęsta mgła odrobinę się przerzedziła.
Nie zwlekał dłużej.
- Idź precz! - znów zawołał, tyle że jeszcze głośniej i pew­niej. - Powiedziałem, że wiem, kim jesteś. Jesteś duchem najeźdźców. Obecnością zarówno Ygrathu, jak i Barbadioru na tym półwyspie. Jesteś tyranią na ziemi, która była wolna. Jesteś zarazą i zniszczeniem tych pól. Posłużyłeś się na zacho­dzie swoją magią, by dokonać profanacji, by wymazać z pamię­ci nazwę. Dzierżysz władzę nad ciemnością i cieniem pod tym księżycem, ale ja cię znam i potrafię nazwać, zatem nikną wszystkie twoje cienie!
Spojrzał i zobaczył, że słowa, które do niego przyszły, są prawdziwe! Działały. Widział, jak mgła rozwiewa się niczym pod uderzeniem wiatru. Jego radość mąciła jednak świado­mość, że zwycięstwo zostało odniesione tylko tutaj, tylko w tym nierzeczywistym miejscu. Serce miał zarazem przepełnione i puste. Pomyślał o swym ojcu umierającym nad Deisą, o mat­ce, o Dianorze i wyciągnięte w przód ręce zesztywniały mu. Za plecami usłyszał pierwsze głosy pełnej niedowierzania nadziei.
Mattio szeptał coś zduszonym głosem. Baerd wiedział, że to modlitwa.
Wciąż patrzył bez ruchu z wyciągniętymi rękoma i zamę­tem w sercu, jak coraz więcej cieni spowijających przywódcę Innych unosi się, rozwiewa i zaczyna znikać za wzgórzem. Przez chwilę Baerdowi wydało się, że widzi postać wyraźnie. Wydało mu się, że ma brodę, jest szczupła, niezbyt wysoka i pomyślał, że wie, który z tyranów nadszedł z zachodu. Na ten widok coś w nim narosło i przebiło się ku powierzchni, jakby jakaś fala rozbiła się o jego duszę.
- Mój miecz! - wychrypiał. - Szybko!
Sięgnął za siebie. Mattio umieścił miecz w jego dłoni. Przed nimi Inni zaczynali odstępować, z początku powoli, potem co­raz szybciej i nagle zaczęli biec. Nie miało to jednak najmniej­szego znaczenia.
Baerd podniósł wzrok na stojącą na wzgórzu postać. Zoba­czył, jak rozwiewają się ostatnie cienie i jeszcze raz wzniósł głos, wkładając weń całą swą duszę:
- Zaczekaj na mnie! Jeśli ty to Ygrath, jeśli naprawdę jesteś czarnoksiężnikiem z Ygrathu, to chcę cię dopaść! Zaczekaj na mnie - już idę! Nadchodzę w imię mojej ojczyzny i mego ojca! Jestem Baerd di Tigana bar Saevar!
Rzucił się przez strumień, wykrzykując swe wyzwanie, i wspiął się na drugi brzeg. Zniszczona ziemia mroziła go przez mokre buty niczym lód. Zdał sobie sprawę, że wszedł na teren, gdzie nie ma miejsca na życie, lecz tej nocy, w tej chwili, w obecności stojącej przed nim na wzgórzu postaci to też nie miało znaczenia. Nie miałoby nawet znaczenia, gdyby zginął.

Tematy