Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Kiedy minęliśmy grupkę dzieciaków skulonych pod wiaduktem, Squares zahamował i zaparkował furgonetkę.
- Szybka robótka - oznajmił.
- Potrzebujesz pomocy? Przecząco pokręcił głową.
- To nie potrwa długo.
- Weźmiesz kanapki?
- Nie. Mam coś lepszego.
- Co?
- Karty telefoniczne. - Wręczył mi jedną. - Namówiłem TeleReach, żeby dali nam ich tysiąc. Dzieciaki za nimi przepadają.
Istotnie. Gdy tylko go zobaczyły, otoczyły go gromadą. Na Squaresie można polegać. Obserwowałem ich twarze, usiłując wyodrębnić z tłumu jednostki, mające pragnienia, marzenia i nadzieje. Dzieciaki nie żyją tutaj długo. Nie chodzi nawet o grożące im niebezpieczeństwa. Często umieją ich unikać. To dusza i poczucie własnej tożsamości ulegają rozpadowi na ulicy. Kiedy rozkład osiągnie pewien stopień, jest po wszystkim.
Sheila została uratowana, zanim osiągnęła tę fazę. A potem ktoś ją zabił.
Otrząsnąłem się. Nie pora na żale. Trzeba skupić się na działaniu. Pozwala trzymać na wodzy żal. Niech dodaje ci sił, a nie osłabia.
Zrób to - choćby brzmiało to banalnie - dla niej. Squares wrócił po kilku minutach.
- Weźmy się do roboty.
- Nie powiedziałeś mi, dokąd jedziemy.
- Róg Sto Dwudziestej Ósmej i Drugiej Alei. Tam spotkamy się z Raquelem.
- I co tam jest? Uśmiechnął się.
- Może jakiś ślad.
Opuściliśmy autostradę i minęliśmy kilka blokowisk. Dwie przecznice dalej zauważyłem Raquela. Nie było to trudne przy jego gabarytach i stroju zdjętym z manekina w muzeum Wladka Liberace. Squares podjechał furgonetką i zmarszczył brwi.
- Co jest? - zapytał Raquel.
- Różowe pantofle do zielonej sukni?
- Koral z turkusem - rzekł Raquel. - A szkarłatna torebka tworzy dobraną całość.
Squares wzruszył ramionami i zaparkował przed witryną z wyblakłym napisem głoszącym
„Goldberg Pharmacy”. Kiedy wysiadłem, Raquel objął mnie ramieniem. Bił od niego zapach aqua - velva i mimo woli pomyślałem, że w jego przypadku ten zapach kojarzy się prawidłowo.
- Tak mi przykro - szepnął.
- Dziękuję.
Puścił mnie i znów mogłem oddychać. Płakał. Łzy rozmazały mu makijaż i spływały po twarzy. Kolorowe smugi mieszały się i rozchodziły w gęstwinie zarostu, tak że wyglądał jak świeczka na opakowaniach prezentów od Spencera.
- Abe i Sadie są w środku - powiedział. - Czekają na was.
Squares kiwnął głową i wszedł do apteki. Ja za nim. Zapach kojarzył mi się z odświeżaczem powietrza w kształcie choinki, zawieszonym na samochodowym lusterku. Sięgające pod sufit półki były wypełnione po brzegi. Zauważyłem bandaże, dezodoranty, szampony i lekarstwa na kaszel, poukładane bez ładu i składu.
Pojawił się staruszek w połówkowych okularach na łańcuszku. Nosił białą koszulę i wełniany pulower. Włosy miał nastroszone, gęste i siwe, przypominające upudrowaną perukę wiktoriańskiego sędziego. Krzaczaste brwi nadawały mu sowi wygląd.
- Patrzcie! To pan Squares!
Objęli się i staruszek poklepał Squaresa po plecach.
- Dobrze wyglądasz - powiedział.
- Ty też, Abe.
- Sadie! - zawołał. - Sadie, jest tu pan Squares.
- Kto?
- Gość od jogi. Ten z tatuażem.
- Na czole?
- To on.
Potrząsnąłem głową i nachyliłem się do Squaresa.
- Czy jest ktoś, kogo nie znasz? Wzruszył ramionami.
- Wiodłem czarujący żywot.
Sadie, staruszka mająca metr pięćdziesiąt w kapeluszu w najwyższych szpilkach, wyszła zza pierwszego stołu. Spojrzała na Squaresa i zmarszczyła brwi.
- Schudłeś.
- Zostaw go w spokoju - rzekł Abe.
- Cicho bądź. Dobrze się odżywiasz?
- Jasne - odparł Squares.
- Jesteś chudy. Skóra i kości.
- Sadie, zostaw człowieka w spokoju.
- Cicho bądź. - Uśmiechnęła się konspiracyjnie. Zrobiłam pudding. Chcesz trochę?
- Może później, dzięki.
- Zapakuję ci porcję.
- Byłoby miło, dziękuję. - Squares odwrócił się do mnie. - To mój przyjaciel, Will Klein. Para staruszków spojrzała na mnie smutnymi oczami.
- Jej chłopak?
- Tak.
Przyjrzeli mi się uważnie. Potem popatrzyli po sobie.
- No, nie wiem - rzekł Abe.
- Możecie mu zaufać - powiedział Squares.
- Może tak, a może nie. Jesteśmy tu jak spowiednicy. Nie powtarzamy tego, co usłyszymy. Wiesz o tym. A ona bardzo na to nalegała. Mieliśmy nikomu nie mówić.
- Wiem.
- Zaczniemy mówić i co będzie?
- Rozumiem.
- Jak zaczniemy mówić, mogą nas zabić.
- Nikt się nie dowie. Daję wam słowo.
Para staruszków jeszcze przez chwilę spoglądała po sobie.
- Raquel - powiedział Abe - to dobry chłopiec. I ta dziewczyna. Nie wiem, czasem zupełnie nie rozumiem.
Squares podszedł do nich.
- Potrzebujemy waszej pomocy.
Sadie wzięła męża za rękę tak intymnym gestem, że miałem ochotę się odwrócić.
- To była taka piękna dziewczyna, Abe.
- I taka miła - dodał.
Westchnął i spojrzał na mnie. Drzwi otworzyły się i zabrzmiał gong. Wszedł zaniedbany czarnoskóry mężczyzna i powiedział:
- Przysłał mnie Tyrone. Sadie ruszyła za stół.
- Ja się panem zajmę - powiedziała.
Abe wciąż mi się przyglądał. Spojrzałem na Squaresa. Nic z tego nie rozumiałem. Zdjął przeciwsłoneczne okulary.
- Proszę, Abe - rzekł - to ważne. Aptekarz podniósł rękę.
- Dobrze, dobrze, nie rób takiej miny. - Wskazał nam drogę. - Chodźcie tędy.
Uniósł podnoszony blat i przeszliśmy za kontuar. Ruszyliśmy na zaplecze. Minęliśmy stosy tabletek, buteleczek, torebek z lekarstwami, moździerze i wagi. Abe otworzył drzwi i zeszliśmy do piwnicy.
- Robimy to tutaj - oznajmił.
Niewiele widziałem. Tylko komputer, drukarkę i cyfrową kamerę do zdjęć. To prawie wszystko. Spojrzałem na Abego, a potem na Squaresa.
- Czy ktoś może mnie oświecić?
- Postępujemy ostrożnie - wyjaśnił Abe. - Nie przechowujemy plików. Jeśli policja zechce zarekwirować komputer, proszę bardzo. Niczego nie znajdą. Wszystkie informacje mamy tutaj. - Postukał się w czoło palcem wskazującym. - Z każdym dniem coraz więcej ich ginie bezpowrotnie, mam racje, Squares?
Abe zauważył moją minę.
- Wciąż nie kapujesz?
- Wciąż nie kapuję.
- Lewe dokumenty - wyjaśnił Abe.
- Och.
- Nie mówię o takich, dzięki którym nieletni mogą kupić sobie drinka.
- Rozumiem. Zniżył głos.
- Wiesz coś o tym?
- Niewiele.
- Mówię o papierach dla ludzi, którzy muszą zniknąć, zdematerializować się. Zacząć wszystko od nowa. Masz kłopoty? Raz - dwa i sprawię, że znikasz. Zupełnie jak magik. Jeśli musisz wyjechać, aby nikt cię nie znalazł, nie idziesz do biura podróży. Przychodzisz do mnie.
- Jasne - powiedziałem. - Jest spore zapotrzebowanie na pańskie... - nie byłem pewien, jak to nazwać ...usługi?

Tematy