Dokoła roztocz złotobłękitna i srebrna, dokoła przestrzeń, bezmiar wód. Strzem-
ska czyta list od niego, czyta z zajęciem, ale czy się nim przejmie, czy go usłucha, czy wró-
ci?... Jaki ją tam czar trzyma i czy on ją przykuje, czy się spod niego nie ocknie?... Wydało się
panu Jackowi, że widzi Strzemską na falach, ale jednocześnie jakby pod Sfinksem, który
również unosi się i opada na olbrzymich górach wód. Strzemska stoi zapatrzona w twarz opo-
ki ni to kamienną, ni to z wód i piany złożoną, a w oddali, na krańcu oceanu, jakieś gmachy
płyną czy stoją, jakieś twierdze-kolosy. Czy to piramidy, czy olbrzymie czarne skały na mo-
rzu? Ona zapatrzona w tamtą stronę jak w oczarowaniu, w ekstazie. Gmachy się zbliżają, za-
ciemniają horyzont swoją potęgą, tylko biała postać Strzemskiej widna wyraźnie. Co to?...
69
Ona pochyla się naprzód, rzuca coś białego w morze, jakby do stóp płynącej potęgi. Ach, nie,
to ona sama rzuca się w odmęt sino srebrny pienisty, jej biała postać tonie w falach, tonie jak
biały kwiat u stóp tej jakiejś tajemnej mocy. Wicher straszny uderzył w morze i wszystko
pokrył tumanem, zawieją wód, dymów, czernią otchłani.
Pan Jacek wzdrygnął się, przetarł oczy.
– Mary... wizje – wyszeptał rozdygotanymi wargami. – Co się tam z nią dzieje?...
Uczuł niepokój w sercu. List do Strzemskiej wysłał i ciągle jego myśl trwożna biegła w
stronę, gdzie ona i jej tajemnica.
Z nim było coraz gorzej. Starał się wytrwale o posadę z cierpliwością, do której go życie
przygotowało. Szło mu ciężko. Poznał teraz brutalność ludzką w całej potworności; boleśnie
doświadczał na sobie dowodów ludzkiego egoizmu i podłości przy zupełnym braku wszelkiej
etyki człowieczej. Wszędzie odmawiano mu posady, ale w kilku miejscach radzono mu bez-
czelnie szpital lub przytułek.
W jakimś biurze poszukiwania pracy jeden z urzędników spytał cicho swego kolegę, przy-
patrując się panu Jackowi spod oka:
– Nie wiecie gdzież to, na Powązkach czy na Bródnie dokonano na tym oto jegomościu
nowego wskrzeszenia?...
Pan Jacek usłyszał szept ze ściśniętą duszą i bólem, otrzaskany już z podobnymi dowcipa-
mi pominął erudycję urzędnika i spytał szefa biura o posadę. Urzędnik tymczasem śmiał się w
kułak do kolegi.
– My przecie grabarzy nie stręczymy, zresztą nawet na grabarza byłby za mizerny. Wy-
straszyłby wszystkich umrzyków.
– Kogo?... – spytał pan Jacek, zwróciwszy się nagle do wesołego urzędnika.
– Po polsku przecie mówiłem – odrzekł zmieszany urzędnik, zerkając bokiem na szefa.
– Polak nie tak powinien mówić po polsku.
Pan Jacek posady nie dostał i wyszedł z biura zupełnie złamany.
W innym znowu miejscu usłyszał zgryźliwą wymówkę za to, że w ogóle o posadę się sta-
ra.
– Cóż my młodzi będziemy robili, skoro tacy, jak pan, włażą nam w drogę!
Zaczęła go ogarniać rozpacz. Nareszcie wymówili mu w hoteliku mieszkanie. Płacić nie
miał czym, zakredytować mu nie chciano. W czasie jego nieobecności wyrzucono mu brutal-
nie rzeczy na podwórko. Starzec zastanowił się chwilę, co ma teraz robić. Dzieci stróża brud-
ne, które obdarzał często łakociami i uczył po trosze w wolnych chwilach lub w święta, oto-
czyły go teraz wrzaskliwą zgrają, pokazując języki i figi na palcach. Niechlujna pani dozor-
czyni wrzasnęła ze swej izby do męża, rozmawiającego życzliwie z panem Jackiem.
– Pod kościół niech lizie. Przynajmniej opierunku będzie miał mniej!
– A zapłacił to pan żonie za ostatnie pranie? – przezornie spytał stróż.
– Zapłaciłem. Nigdy nie byłem winien.
Stróż upewnił się jednak co do tego u żony. Pan Jacek miał na ustach uśmiech bolesny.
Zaproponował stróżowi sprzedaż niektórych swoich rzeczy. Wysunęła się na to i pani stróżo-
wa. Wkrótce pan Jacek, wyzyskany bezczelnie, oswobodzony z gratów, zachowawszy sobie
tylko mały węzełek z bielizną i kilku książkami, powrócił do hoteliku, opłacił swoją zale-
głość, umarzając grożącą mu sprawę sądową. Pozdrowiwszy stróża, opuszczał bramę. Ale
stróżka, widząc, że pan Jacek zabiera swoje doniczki kwitnących roślin, własnoręcznie wyho-
dowanych, wrzasnęła do niego:
– Nie mógłby to pan dzieciskom zostawić te badyle?...
Pan Jacek nic nie odrzekł, niósł kwiaty do kościoła.
– Postaw je przy sobie, jak zdechniesz! – krzyknęła kobieta z wściekłością.
Sybirak z kamienną twarzą szedł do nawy kościelnej, postawił kwiaty u stóp ołtarza i
upadł na kolana. Był zupełnie rozbity duchowo głodny, osłabiony do ostatnich granic. Oparł
70