Była to kobieta
średniego wzrostu, szczupła, o długiej szyi i niedużej głowie. Bardzo jasna, naturalna
blondynka z szarymi oczami w ciemnej oprawie długich rzęs. Włosy upinała w gruby
węzeł tuż nad karkiem. Miała gładkie czoło, pociągłą twarz o cerze zaledwie różowej,
usta, jak to już zauważyłem podczas lotu, drobne. I tak samo małe i dziecięce wydały mi
się jej uszy, prześwitujące różowością jak morskie muszle. Tak na dobrą sprawę żaden
szczegół twarzy Teresy nie był wybitnie ładny, dlatego opis nie odda urody owej kobiety.
Całość jednak dawała wrażenie skończonej piękności. I jeszcze coś w niej było jak
gdyby stworzone specjalnie dla mnie - chłodne spojrzenie szarych oczu, ani odrobiny
kokieterii w ruchu głowy, ust, w postawie całego ciała. Nie reprezentowała urody
renesansowej, której nie lubię, lecz zimną, wyniosłą urodę kobiet z obrazów gotyckich,
jaką sobie najwyżej cenię. A gdy tak stała przede mną, miałem wrażenie, że w muzeum
podziwiam nieznany obraz i że, podobnie jak od postaci na obrazie, dzieli mnie od niej
wszystko - czas, materia, barwa, talent malarza. I choć osoba na płótnie wyglądała jak
żywa, to jednocześnie pozostawała martwa, była jedynie malarskim wyobrażeniem
postaci żyjącej kiedyś. Owa gotyckość nie obejmowała ubioru. Teresa nosiła niebieską,
75
sportową koszulę, biało-błękitną jedwabną spódnicę rozszerzoną u dołu, białe pantofelki
na wysokim obcasie.
- Jak się czujesz? - zapytała mnie ponownie, obojętna na wyrażony w mych oczach
zachwyt.
- Jestem głodny.
- Obiad zjemy na dole - poinformowała mnie. - Przebierz się, a ja zaczekam na ciebie
na korytarzu.
Ubrałem się w szary, podróżny garnitur Dawsona, a potem po skrzypiących schodach
z podziurawionym chodnikiem zeszliśmy do dużej mrocznej sali, gdzie pod ścianą stał
staroświecki, rzeźbiony kredens. Środek zajmował prostokątny stół chyba na
dwadzieścia osób, bo tyleż naliczyłem przy nim krzeseł z wysokimi oparciami. Przy
kredensie, na którym były potrawy, zobaczyłem dwie młode Indianki w białych
fartuchach. Na dwóch krańcach stołu rozstawiono dwa nakrycia. Usiedliśmy naprzeciw
siebie. Dzieliły nas chyba trzy metry polerowanej powierzchni stołu z ciemnego orzecha.
Byłem głodny i jadłem szybko wszystko, co mi kładziono na talerz. Dobre
wychowanie nakazywało zabawiać rozmową kobietę przy obiedzie, ale na próżno
wysilałem swój mózg: nie miałem pojęcia, o czym mówić z Teresą van Hagen. Choć nie,
bardzo chciałem ją czymś poirytować, zmusić do przełamania obojętności, jaką mi
okazywała.
- Ten dom jest bardzo zaniedbany, moja małżonko - odezwałem się do niej ironicznym
tonem, kiedy podano na deser jakieś owoce podobne do bananów oblanych słodkim
syropem.
Odparła z największą powagą:
- To nie tylko moja wina. Przecież nie było cię dwa lata, bo za przemyt szmaragdów
do Ekwadoru siedziałeś w więzieniu. Trudno wymagać od kobiety, aby potrafiła
utrzymać hacjendę w należytym porządku, gdy brakuje przy jej boku mężczyzny.
Kawałek owocu utkwił mi w gardle i aż się zakrztusiłem. Teresa van Hagen
powiedziała te słowa z taką naturalnością, jak gdybym rzeczywiście był jej mężem. Dla
kogo były przeznaczone? Dla Indianek, które usługiwały przy stole? One chyba nie
rozumiały po angielsku. A więc dla mnie w formie instrukcji, kim jestem i jak się
powinienem zachowywać.
Byłem oburzony. Najpierw Dawson zrobił ze mnie wariata, a teraz ta kobieta
wmawiała, że jestem przestępcą. Chciałem wyraźnie dać Teresie do zrozumienia, że
podobna rola zupełnie mi nie odpowiada, jednak powstrzymałem się. Istniał przecież
nadrzędny cel - odnalezienie skradzionych dzieł sztuki. Dzięki wizycie w sanatorium dla
nerwowo chorych dowiedziałem się, na jakiej drodze szukać przestępców. Być może
teraz zrobię krok dalej. Ale chyba mogłem sobie pozwolić na odrobinę złośliwości.
- O ile wiem, nie byłaś tutaj taka samotna...