Jednak moi naśladowcy nie muszą się bać. Tak na prawdę, gdy wszystko to zacznie się dziać, czas by patrzeć w górę, bowiem przybliżyło się odkupienie.
Odetchnął i mówił dalej:
– A teraz, pozwólcie, że was obejmę; pozwólcie, że wezmę was w ramiona jeszcze jeden raz. Jakże będzie mi brakowało tych wspólnych chwil! Jakże tę-
sknię już za tym dniem, kiedy znowu będziemy razem i nie będzie już więcej pożegnań... I pamiętajcie, kocham was.
Dzień 40
Od dnia zmartwychwstania minęło dokładnie czterdzieści dni. Jest poranek, a ta mała grupka zakończyła śniadanie w sali na piętrze. Ta sala stała się ich miejscem spotkań, swego rodzaju siedzibą, gdzie razem spożywają posiłki, gdzie spędzają swój czas prywatny, gdzie śpiewają i modlą się. Jednak tego poranku wychodzą, schodząc po drewnianych schodach po południowej stronie domu, a Jezus prowadzi ich na wschód, ulicami Jerozolimy.
Idziemy za nimi i wydaje mi się, że jest coś znanego na tej drodze.
– Zedronnie! – wołam. – Czy nie szliśmy już kiedyś za nimi tą drogą?
– Pewnie. Tamtej nocy, gdy był proces. Jest to droga, którą szli do Getsemane.
Oczywiście! Tamta noc jest tak straszliwym wspomnieniem, że mój umysł nie jest chętny nawet przypominać sobie jakichś szczegółów. Jest to jak mara nocna, która prześladować mnie będzie do końca moich dni, bowiem to zapieczętowało mój los. Starając się wygrać, przegrałem. Udało mi się doprowadzić Go do grobu, ale nie potrafiłem Go tam zatrzymać. A wielkie wydarzenie zmartwychwstania nie tylko przywróciło Go do życia, ale i potrząsnęło mocą śmierci. Nie mam żadnych złudzeń: przegrałem wojnę i od tego momentu mogę tylko walczyć, przedłużając jej trwanie. Teraz, jest to tylko kupowanie czasu.
Przecinają potok Cedron kolejny raz i zaczynają wspinać się ku górze, w kierunku Betanii. Na zachodzie rozpościera się panorama Jerozolimy – pod dymem porannych ognisk i szumem odgłosów miejskich, wyraźnie słyszalnych na tym zboczu wzgórza. Grupa zatrzymuje się na moment, a On rzuca jeszcze jedno spojrzenie na miasto. Wydaje się takie normalne, tak ruchliwe jak zwykle, jak-
Rozdział 22 Zmartwychwstanie!
225
by nic się tu nigdy nie wydarzyło. Kapłani nadal składają poranne i wieczorne ofiary, ludzie nadal przychodzą się modlić, kupcy nadal kupują i sprzedają, no-wopoślubieni nadal poszukują pokoju do wynajęcia, a całe miejsce rozpoczyna swoje życie.
Tuż pod nami znajduje się grób króla Dawida, a w pobliżu stado kozłów wę-
druje pobekując i skubiąc trawę obok sarkofagu króla, nie dbając na legendy, które rozpadają się tutaj pod ich nogami. Leży już tutaj przez tysiąc lat. Ach, Lucyferze, jak długo oznacza „długo”?
Za szczytem pojawia się Betania. Jest cicha, a ze swymi porozrzucanymi cha-tami i domami w ogrodach stanowi znany widok. Idziemy za małą grupką, myśląc, że Jezus planuje, być może, spędzić dzień w domu Łazarza i Marii, ale nagle zatrzymuje się.
– Dotąd tylko możemy pójść razem – mówi, wywołując zdziwione spojrzenia.
Z Jego twarzy wydają się wydostawać promienie światła i bardzo powoli, jakby nie chciał, aby ta chwila się skończyła, patrzy na krąg znanych Mu twarzy: Mate-usza, poborcy podatków; Piotra, gorliwego i pełnego impetu rybaka, który udowodnił zaledwie kilka tygodni temu, że wciąż wie, jak przysięgać; badawczego Tomasza, który chce najpierw zobaczyć, zanim czemuś uwierzy; Jakuba i Jana z ich ognistymi nastrojami – jest to grupa, z którą rozpocznie swoją ostateczną kampanię o tę planetę. Znamy ich dobrze. Przyglądnęliśmy się im bardzo uważ-
nie. Będziemy z nimi walczyli każdą dostępną nam bronią. Bowiem chociaż przegrałem wojnę, nie straciłem jeszcze pragnienia stępienia Jego zwycięstwa.
I nagle widzę ich, jak nadchodzą z korytarzy kosmosu: miliardy, niezliczone miliardy Aniołów z Królestwa Światła, ogromny obłok istot, uformowanych w uporządkowane szeregi. To tak typowe dla nieba, że zdaję sobie sprawę z te-go, co się teraz stanie.
– Marconidesie, popatrz!
– Tak, widzę ich także. Przybywają po Niego. Powraca do Królestwa!
W przestrzeni rozlega się hymn: A Temu, który siedzi na tronie światłości...
Kieruję wzrok, aby zobaczyć, co On robi. Raz jeszcze patrzy na krąg szczerych twarzy, które tak często zawiodły Go i czyniły to, co my chcieliśmy, ale nie ma dla nich ani słowa nagany. Ostatnia rzecz, jaką słyszą od Niego, to słowa najgłębszego szacunku.
Jego ręce wysuwają się w ich kierunku, jakby poprzez ten gest mógł przed-
łużyć tę chwilę i być jeszcze bliżej nich, a później, na początku całkiem powoli, zaczyna się unosić, pociągany w kierunku obłoku istot, tuż poza barierą.
Z kosmicznych galerii hymn przechodzi w zwrotki, które zawsze wywoływały moje zdumienie: „...Temu, który oddaje się za świat...” W końcu to rozumiem.
Znika z ich pola widzenia, ale otrzymują od Niego jeszcze ostatni dar, ostateczne poselstwo, które płynie ku Ziemi z odległego nieba:
– Jestem z wami zawsze, aż do skończenia świata.
Rozdział 23
Kontratak
Dzień pięćdziesiąty
Minęło siedem tygodni od ukrzyżowania, a mała grupka wierzących, która spotyka się w sali na piętrze przeciwstawia się naszej kontroli.
Nie tak dawno temu ich ohydne ułomności charakteru doprowadziły mnie do wniosku, że szybko upadną, gdy Jezusa już nie ma. Ale podobnie, jak Maria, zmienili się. Z każdym dniem stawali się sobie bliżsi. Stare rywalizacje, które kiedyś powodowały pełne zazdrości nieporozumienia znikły całkowicie; w ich miejsce pojawiła się chęć wyznawania sobie wzajem błędów i pełnego przyznawania się do pomyłek. Gdy ludzie czynią coś takiego, dzieją się dziwne rzeczy. Poprzez zaprzestawanie własnej obrony i przyznawanie się do błędów, stają się faktycznie sobie bliżsi. W istocie, niektórzy z najbliższych przyjaciół w grupie, to ci, którzy kiedyś buli sobie najdalsi.