Każdy jest innym i nikt sobą samym.

I nie­mal na tym samym oddechu rzucił do dziewczyny przy bocznym stole mikserskim, sprzężonym z pamięcią archi­wów: - Felieton o Jacqueline Tenard, na trzy, pięć i sie­dem minut, błyskawicznie. Najpierw wersja trzyminutowa, dla newsów.
Dopiero wydawszy polecenia, odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko i cicho, prawie niedosłyszalnie szepnął: - O mój Boże.
 
·
 
Perhat wciąż żył.
Spośród tylu przelatujących w pobliżu pocisków żaden go nawet nie drasnął. Żadna z dziesiątek zionących ogniem luf jakoś nie uznała za stosowne wziąć go na cel. Z jakie­goś powodu zapomniano o nim i w niebie, i w piekle.
Siedział na ziemi, otępiały, wpatrując się bezmyślnie w walające się u jego butów skrwawione ciało Kałmuka. Od strony, którą był on w momencie wybuchu zwrócony do furgonu, brudnoróżowy trykot zwęglił się i zajeżdżał teraz smrodem palonego plastiku. Perhat miał wrażenie, że ten sam los spotkał rękaw jego kurtki. Przysmażona skóra lewej ręki piekła, ale na razie nie zwracał na to uwagi. Patrzył na dziwnie zmienioną twarz Kałmuka, trącił ją raz i drugi butem, nie mogąc uchwycić przyczyn tej gwałtownej metamorfozy, aż wreszcie zdał sobie spra­wę, że tamtemu zniknęły włosy.
Jakiś chłopak, jeden z wynajętych kierowców, śmiał się histerycznie. Milkł na chwilę, gdy kończył mu się oddech, i zaraz zaczynał znowu. Normalny, podręcznikowy objaw. Perhatowi nie chciało się nawet unieść głowy i spojrzeć w jego stronę. Z histerycznym śmiechem kierowcy mie­szał się lament Zlewki, pielęgniarka zawodziła, wręcz wy­ła jak wiejska baba nad trumną, ktoś inny perorował z obłąkańczym przejęciem o tym, co czuł, pewnie za grosz nie zdając sobie sprawy, że tak drze gębę.
Normalne, podręcznikowe objawy. Nie zwracał uwagi. Nie podnosił wzroku. Bardziej czuł, niż widział, że na parkingu pojawili się już żołnierze i honorni Skrebeca, że opodal zatrzymała się kolejna ciężarówka, że niezliczone pary nóg w wojskowych butach przebiegają koło niego po szurgoczącym żużlu.
Nie podnosił wzroku, bojąc się, że jeśli to zrobi, zoba­czy ciało Jacqueline. Nie chciał jej teraz widzieć - takiej. Wiedział, jak wygląda człowiek, któremu z bliska strzelono między oczy i wiedział, że jeśli ją teraz zobaczy, ten widok nie opuści go już nigdy. I że już nigdy nie zdoła jej sobie przypomnieć takiej, jaką była w jego ramionach, już nigdy nie zobaczy słodkiego, ufnego uśmiechu, z jakim wtu­lała się w jego ramię, tylko zmiażdżoną, upiorną maskę.
Bardzo by chciał móc śmiać się histerycznie, gadać al­bo biadolić jak pozostali. Nie umiał.
Siedział z opuszczoną głową, nikomu do niczego niepo­trzebny. Przez jakieś nieporozumienie śmierć zapomniała o przygotowanym dla niej delikwencie i teraz nie było dla niego miejsca w świecie.
Para ciężkich, skórzanych butów z opinaczami zatrzy­mała się tuż koło niego.
- Perhat? Hej, Perhat, poznajesz mnie.
Zmusił się, by podnieść głowę na stojącego obok honor­nego.
- Kosturkiewicz - powiedział z trudem.
- Chłopie, ale żeś ich załatwił. Widziałem w transmi­sji...
Perhat nie słuchał, co honorny mówił dalej. Nagle zro­zumiał. To nie było przeoczenie. Kostucha się nie myli. Zostawiła go, bo ma jeszcze coś do zrobienia.
Nie ma na co czekać. Im szybciej to załatwi, tym szyb­ciej go stąd zabiorą.
Podniósł się gwałtownie.
- Gdzie jest ten skurwysyn?! - zapytał i nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, nie oglądając się, ogar­nięty narastającą żądzą śmierci.
- Gdzie on jest, ten skurwysyn? - ryknął, zbliżając się do wozu transmisyjnego.
Claude stał tam, z papierosem w drżącym ręku, roz­mawiając z kimś. Odwrócił się w stronę Perhata i widząc śmierć w jego twarzy, cofnął się, jak tylko mógł, a potem, przyciśnięty do osmalonej, poczerniałej od żaru burty wo­zu patrzył dokoła bezradnym, przerażonym wzrokiem, pełnym błagania o pomoc.
Perhat dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma bro­ni. Ale to nie przeszkadzało. Po co broń? Rozgniecie go, gnidę, między palcami. Gołymi rękami udusi, żeby czuć, jak swołocz rzęzi i zdycha, kopiąc piętami ziemię.
Zamachnął się, ale ułamek sekundy wcześniej, zanim jego pięść zmiażdżyła tamtemu wypindrzoną buźkę, coś ciężkiego spadło Perhatowi na plecy, jakaś siła zabloko­wała nabierające zamachu ramię.
- Puść, durniu! - ryknął, młócąc rozpaczliwie za siebie drugą ręką, ale zaraz doskoczył jeszcze ktoś i Perhat, szarpnąwszy się parę razy, zrozumiał, że jest załatwiony. Trzymali go fachowo i mocno.
- Gady! - wrzeszczał strasznym głosem, z całą siłą, ja­ką miał w płucach. - Co robicie! Puszczajcie! Dajcie zabić tę swołocz, przecież to oni, oni, rozumiecie? Zabili ją, ro­zumiecie? Bo chciała z nimi skończyć, z tym cyrkiem, po­wiedziała mi, i już by się skończyło, nie rozumiecie? Nie rozumiecie?!
- Spokój, chłopie, spokój - dyszał mu w ucho Kostur­kiewicz.
Spieprzył sprawę. Trzeba było wziąć spluwę Kałmuka, leżała przecież tuż obok, i palnąć gnidzie w łeb, nim by się ktoś połapał. Teraz już nic nie mógł zrobić. Oklapł na­gle, ale chwyt nie słabł.
- Nie rozumiecie? - powtórzył bezsilnie, niemal z pła­czem. - Ona teraz nie żyje. Już się nie wycofa. Słowem się im nie postawi. Mogli stracić swoją gwiazdę, a tak mają ją na zawsze, jeszcze świętą męczennicę... Będą na niej tłuc kasę, będą nią wymachiwać, a ona, biedna, nie żyje, zabili ją skurwysyny, dziewczynkę, jaskółeczkę moją, i co ona zrobi? Nic, durnie, nie rozumiecie, nic?
Teraz już płakał naprawdę, łzy ciekły mu po twarzy. „Biedna, biedna dziewczynka", powtarzał coraz bardziej bełkotliwie, słowa przechodziły przez ściśnięte rozpaczą gardło z największym trudem. „Spokój, chłopie, no, już, spokój", uspokajał go Kosturkiewicz.
- Jeszcze go dopadnę, skurwysyna - łkał. Teraz już trzymali go bardziej, żeby nie upadł, niż żeby nie zabił Claude'a.
Płakał.
- To jest ten Perhat? - usłyszał niski, dudniący głos kogoś, kto dopiero teraz się do nich zbliżył. Poczuł na ra­mieniu ciężką, wielką jak bochen łapę.
- Akurat się rozkleił, panie majorze - odpowiedział Kosturkiewicz. - Ale to chłop na schwał, słowo, ja go znam.