Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Powoli twarze Iana i Sary, a wraz z nimi obraz przyszłości, które podsuwała mu wy-
obraźnia, zaczęły wirować i pokrywać się mgłą. Zamknął oczy.
Wydawało mu się, że zaledwie zdążył przymknął powieki, kiedy budzik zadzwonił.
Joe zerwał się z tapczanu i podszedł w piżamie do okna.
Po ponurym, dżdżystym wieczorze ranek wstawał nad miastem słoneczny i ciepły.
Dachy domów parowały i lśniły ostrym niebieskim blaskiem rozciągniętego nad nimi
bezchmurnego nieba. W tej samej chwili, patrząc na jezdnię i zamknięte drzwi baru na-
przeciwko, przypomniał sobie rozmowę z Parkerem. Ale ulica w dole nie była już tą
samą nocną ulicą. Słońce wpadające przez otwarte okno, błękitne niebo nad dachami,
18
19
dźwięk wody, która wypełniała szybko wannę, i syk imbryka w kuchence stanowiły ra-
zem pogodne preludium chwili, kiedy z wybiciem godziny dziewiątej wyjdzie na uli-
cę i zobaczy kremowego, modnego mercedesa Sary Drummond, hamującego przed do-
mem. Dlaczego kremowego i dlaczego mercedesa, nie umiałby powiedzieć, ale taki sa-
mochód powinna była mieć. Pogwizdując, zabrał się do porannej toalety.
Kiedy wreszcie najedzony, ogolony i umyty spojrzał na zegarek, spostrzegł z prze-
rażeniem, że jest za dwadzieścia dziewiąta. Błyskawicznie otworzył szafę i zaczął z niej
wyrzucać koszule, krawaty, piżamy, skarpetki i chustki do nosa. Szybko układał je w wa-
lizce wybierając te, które najbardziej lubił. Teraz swetry, tak, i druga walizka, w której
poukładał ubrania. Wreszcie teczka z przyborami do pisania, maszyna i... rozejrzał się...
koniec. Nie. Nie koniec, podbiegł do biurka i wyciągnąwszy środkową szufladę, wyjął
z niej leżący na samym dnie ciężki przedmiot w skórzanym futerale. Otworzył futerał.
Wszystko było w porządku. Sięgnął do szuflady po dwa zapasowe magazynki. Nie był
to jego pistolet z czasów wojny, ale długolufe parabellum, które przywiózł z Niemiec.
Wsunął pistolet pomiędzy ubrania i zamknął walizkę. Spojrzał na zegarek. Za pięć dzie-
wiąta! Wybiegł na klatkę schodową, przywołał naciśnięciem guzika windę, ułożył w niej
swoje pakunki i zjechał na dół. Kiedy znalazł się na ulicy, rozejrzał się szybko, ale kre-
mowego samochodu nie było nigdzie widać Przysunął więc walizki do krawężnika, sta-
wiając je przy czarnym, stojącym naprzeciw domu jaguarem. Odetchnął głęboko i chu-
steczką otarł pot z czoła. Minęła dziewiąta. Teraz mógł spokojnie czekać. Zaczął zasta-
nawiać się nad jakimś efektownym zdaniem, którym powita nadjeżdżają Sarę.
— Dzień dobry — powiedział znajomy niski głos. — Czy pan chce pojechać z kim
innym?
Joe drgnął. Za kierownicą czarnego jaguara, o dwa kroki od miejsca, w którym stał,
siedziała Sara Drummond i uśmiechała się, najwyraźniej rozbawiona jego miną.
— Och, dzień dobry! — Podszedł do opuszczonej szyby wozu. — Wyobraźnia...
— powiedział i rozłożył ręce. — Wydawało mi się, że przyjedzie pani zupełnie innym
samochodem.
— To znaczy, że pan o tym myślał. — Z wozu spojrzały na niego ciemne, lśniące oczy.
— To dobrze. Zawsze jest dobrze, kiedy o nas myślą. — Wysunęła ku niemu drobną,
ciemną dłoń, którą uścisnął. Wszystkie pachnidła Arabii... Otrząsnął się i zawrócił po
walizki. — Niech pan położy je na tylnym siedzeniu. O tak. A teraz niech pan już siada.
Nie mogę się doczekać przyjazdu do domu!
Usiadł obok niej i ruszyli. „Trzeci raz ją widzę — pomyślał — i za każdym razem
jest zupełnie inna”. Poznał ją przed trzema laty, w dniu jej ślubu z Ianem. Była wówczas
piękną, skromną i dyskretnie szczęśliwą panną młodą, idącą spokojnie i pewnie u ra-
mienia męża i spoglądającą na niego rozkochanymi oczyma, jak gdyby co chwila nie
błyskały wokół nich flesze aparatów fotograficznych, którymi przedstawiciele pism obu
20
21
kontynentów utrwalali dla swych niedzielnych dodatków scenę zaślubin wielkiej tra-
giczki i jednego z największych uczonych brytyjskich. Spotkał ją jeszcze raz przed ro-
kiem, kiedy była wraz z Ianem w Londynie, i umówili się z nim na obiad w jego klubie.
Wtedy zobaczył typową brytyjską młodą damę, zachowującą się i ubraną podobnie, jak
wszystkie inne młode damy z jej sfery, z tą różnicą, że w klubie patrzyło na nią więcej
osób niż na wszystkie pozostałe damy razem wzięte. Teraz widział obok siebie kątem
oka młodziutką dziewczynę, która skończyła właśnie szkołę i dostała od ojca pierw-
szy samochód. Wyglądała na lat dziewiętnaście, może dwadzieścia. Śniada, czarnowło-
sa, ciemnooka, czarno ubrana, z pogardą dla kontrastów i dla bieli, która podkreśliłaby
smukłość jej szyi i delikatną barwę skóry. A wczoraj wieczorem stała na scenie zmęczo-
na, złamana, postarzała nagle w ciągu godziny, szalona i stęskniona za śmiercią dającą
odpoczynek i zapomnienie. Ile mogła mieć lat naprawdę? Występowała od dawna, co
najmniej od dziesięciu lat. Może miała trzydzieści? A może, jak on, skończyła trzydzie-
ści pięć? Co to miało za znaczenie? Odetchnął głęboko.
— Byłem wstrząśnięty wczoraj... — powiedział, żeby przerwać milczenie. — Nie
widziałem pani nigdy w tej roli i nigdy nie przypuszczałem, że można dokonać cze-
goś podobnego. Myślę, że gdyby pani żyła w czasach Shakespeare’a, napisałby dla pani
Hamleta nie o królewiczu duńskim, ale o królewnie. Szkoda, że nie spotkaliście się!
— Ja nie żałuję! — Sara roześmiała się. Auto stanęło na skrzyżowaniu, czekając na
zmianę świateł. — Nie byłoby mnie już. A przecież jedyna ważna rzecz, to być. Ale gdy-
by przyszedł, powiedziałabym mu, że kocham go jak samego Pana Boga i modlę się do
niego czasami. — Wóz ruszył.
— Ciekawe, czyby uwierzył?
Sara Drummond odwróciła na ułamek sekundy swoje promienne, ciemne oczy od
smugi wpadającego pod koła asfaltu.
— Uwierzyłby! — powiedziała tak dobitnie, że Joe mimo woli roześmiał się.
Wjechali teraz w długą ulicę, po której obu stronach ciągnęły się nieskończone sze-
regi ładnych dwu — i trzypiętrowych domów.
— Niedługo miniemy Croydon — mruknęła Sara. Spojrzała na licznik szybkości
— i wydostaniemy się na szosę.
— Ile czasu jedzie pani zwykle do Sunshine Manor?
— Do Brighton godzinę, a później kwadrans nadmorską szosą, jeżeli nie ma wielkie-

Tematy