Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Jeśli w obiedzie trafiły się kości, chowałem je po kieszeniach, a dopiero w hali zaczynał się rejwach. Swoim dwukilogramowym młotkiem miażdżyłem kości, palcem zbierałem z młotka i z kamienia tłuszcz, który wyłaził po uderzeniu, a kość, tę miękką, też zjadałem albo całkowicie wysysałem, że zostawała tylko kość pokruszona, bez źdźbła tłuszczu.
Raz przewrócił się wóz z jedzeniem obiadowym. Chyba ze czterdzieści kotłów po 50 litrów każdy. Co tam się działo! Zbiegli się muzułmani z kamieniołomu, których nikt nie potrafił odpędzić. Stali po kostki w żarciu i jedli, ładowali w czapki, a nawet w skarpetki. Była wtedy na obiad suszona brukiew. Dla pewności byłem tam jeden z pierwszych i jak zaczęli bić, to ja już sporo zjadłem i uciekłem do budy z pełną czapką jedzenia. Obiad dostaliśmy tego dnia dopiero wieczorem w bloku. Inni byli głodni, ja pojadłem sobie.
Mieliśmy bardzo dobrego majstra - nazywaliśmy go Mruczek, bo nigdy do nikogo nic się nie odzywał. Rozmawiał tylko ze swym pomocnikiem, więźniem Staśkiem Krzekotowskim z Poznania.
Gdy przychodziliśmy rano do budy, często na każdym stanowisku leżało kilka jabłek albo po kilka niedopałków papierosów, które on prawdopodobnie zbierał dla nas, bo były różne gatunki papierosów i skrętów. Nigdy sam nie wypalił całego skręta. Gdy wypalił pół skręta, to albo podchodził “sprawdzić” czyjś kamień, albo jeden z nas zapraszał go do swego kamienia. Wymierzał kamień, odchodził, a skręta zostawiał na kamieniu.
Obermajstrem był Pramer. Chodził on w mundurze SS, ale nie miał wstępu do obozu z barakami mieszkalnymi. Złoty człowiek. Nie zapomniany przez nikogo, kto z nim w obozie się zetknął. Gdy otworzono obóz - po wyzwoleniu - Pramer ubrany po cywilnemu przyszedł do nas i więźniowie oprowadzili go po obozie pokazując mu kuchnię, baraki mieszkalne, krematorium, ścianę śmierci i szubienicę. Gdy w 1956 r. była wycieczka do Mauthausen i Gusen, okazało się, że Pramer mieszka, jak mieszkał, i gdy tylko ktoś przyjeżdża do Gusen, przychodzi rozpoznawać, czy przypadkiem nie przyjechał ktoś znajomy. Mundur SS założył po to, żeby go nie zabrali do wojska. Inny majster kamieniarski nie chciał założyć tego munduru i poszedł do wojska. Też dobry chłop. Brat jego był majstrem w kamieniołomie. Ten bił i maltretował ludzi, toteż po wyzwoleniu chłopaki zabili go. Zimą roku 1943/44, gdy przy niedzieli woziliśmy śnieg, majster z rodziną jechał wozem. Wrzasnęliśmy: -
- Dzień dobry, panie majster!
Był w mundurze Wehrmachtu - pewnie na urlopie. Ucieszył się, ściskał ręce, jakby witał się z nami, mówiąc do rodziny:
- To są moi ludzie, to są moi ludzie! - a my też machaliśmy czapkami na jego cześć.
A z Pramerem poznałem się tak:
Wylazłem przed budę, żeby odetchnąć chwilę świeżym powietrzem. Raptem woła ktoś. Spojrzałem, miedzy gotowymi kamieniami stoi esesman i woła mnie. Ja z powrotem do budy. Nie zdążyłem stanąć przy kamieniu, a on już stoi przy mnie. No, teraz dostanę - pomyślałem, A ten śmieje się rozradowany i mówi:
- Co, myślałeś, że mi uciekniesz? O nie, ja szybciej potrafię gonić. Weź młotek zębaty i chodź.
Zabrałem młotek i poszedłem. Okazało się, że zębatym młotkiem trzeba zbić cechę mylnie namalowaną.
Raz znów - już w hali 19 - stanęło nas czterech z samego rana przy drzwiach i politykowaliśmy. Wszedł esesman, zobaczył, że gadamy, złapał kołek i byłby nas natłukł, gdyby spod ziemi nie wyrósł Pramer.
- Co chcesz od nich? - pyta się. - Ja kazałem im tu stać. Oni na mnie czekają. - I nie dał nas bić.
Pięknie śpiewał - jodłował po tyrolsku. Miał tak wprawioną gębę, że jeszcze w życiu nie słyszałem lepszego jodlera - ni w radio, ni na filmach. Gdy przychodził odbierać kamienie, to wraz z jego wejściem do hali wchodziła radość i uśmiech. Każdy, kto zobaczył Pramera, musiał się uśmiechnąć. Cała twarz, cała postać jego - to zawsze jedna radość. Szedł po hali i kolejno odbierał zrobione kamienie. Sprawdził wymiary, winkiel płaszczyzny, podpisał odbiór. Spojrzał - stoi grupa więźniów, bo przez całą halę szła za nim zawsze duża grupa ludzi. Wskakiwał na kamień, mówił po niemiecku jakiś wierszyk - i jodłował. Układał sam te wierszyki - na SS, na obóz, o więźniach - a wszystkie z humorem i po każdej strofce jodłował. Bywało, że jakiś muzułman zwraca się do niego z prośbą o zaśpiewanie. Pramer roześmiał się - aż usiadł z radości, że takiemu muzułmanowi chce się śpiewu, i zaśpiewał. Przynosił nam w kieszeniach jabłka, cebulę i papierosy. Gdy chciał któremu dać, to oglądał jego kamień, a odchodząc “gubił” kilka cebul lub kilka papierosów. Przynosił nam workami jabłka, które rozdzielali kapo wie pod okiem naszego patrona SS, żeby nie posądzili go, że jabłka przynosi dla jakichś kombinacji.
Wiele, bardzo wiele dobrego można by o nim napisać. Dwóch takich ludzi było w obozie - więzień, starszy obozu, Austriak Rorbacher Karl, i SS-obermaj-ster kamieniarzy Pramer - imię nie znane. Gdy przydzielono Pramerowi opiekę nad gospodarstwem obozowym (rodzaj farmy z inwentarzem) - Pramer wystawił do oddania wielką bańkę, w której było tylko 5 litrów mleka - a na wierzchu położył kartkę, na której napisał: “Kajne geld - kajns musik, kajne futer - kajne milch, hojte fynf liter”. Co po polsku znaczy: nie ma pieniędzy - nie ma muzyki, nie ma żarcia - nie ma mleka, dzisiaj pięć litrów.
Już w roku 1915, gdy staliśmy w szeregach przed wymarszem z pracy do obozu, słyszymy jodłowanie. Aha, Pramer! Gdzie? Rozglądamy się. Pramera nie widać, ale słychać jego śpiew. Ale oto jest. Wyjeżdża wozem w dwa konie zza zakrętu szosy i śpiewa stojąc na wozie. Podjechał, zatrzymał się przed jedną grupą - zaśpiewał.