Każdy jest innym i nikt sobą samym.


61
— My was reedukujemy za pomocą dobrego przykładu! — krzyknął w szczelinę uchylonych drzwi przepędzony z pokoju zefir.
— Wam się wydaje, że potrzebujemy dobrych przykładów?
— Wszyscy ich potrzebują.
Udałow ścisnął skronie rękami. Nie, to mu się nie mieściło w głowie, l nie był
on wyjątkiem. Od chwili, kiedy nad Wielkim Guslarem pojawiły się kosmiczne
statki zefirów, wielu ludzi zadawało sobie pytanie: „Po co nam takie szczęście?”
W pierwszych dniach po lądowaniu nieziemców guslarczycy nie mogli się na-
cieszyć gośćmi — fajnie, przylecieli pomocnicy, ochotnicy, ratownicy! Wszyscy
pamiętali, jak spadłszy z wysokiej topoli zginął zefir, który wlazł tam ratować głupiego kociaka.
— Może — odezwał się Minc pociągając nosem i pokasłując — powinni byli
zażądać za wszystkie przysługi opłaty. Nawet symbolicznej. Łatwiej byśmy do
nich wtedy przywykli. Niepotrzebnie upierają się, że dobre uczynki — to istota ich istnienia. Dobro też musi mieć swoje granice. — Minc miał na myśli wczorajsze
wydarzenie — pewien emeryt, weteran, zadusił zefira, który przyniósł mu przed
snem kapcie do łóżka.
Od rana miasto przyczaiło się, oczekując represji. Ale represji nie było.
Kierownictwo zefirów szczerze i serdecznie przeprosiło emeryta za to, że nie-
boszczyk zefir sprowokował go do gwałtownych działań, i sprezentowało nową
lodówkę „Philips” z dostawą do domu.
— Czuję — powiedział Udałow — że nadchodzi przełomowa chwila.
— Jesteście pewni? — zapytał z korytarza zefir szachista.
— Odlatujcie stąd, proszę was po dobremu — powiedział Udałow. — Nie
możemy odpowiedzieć dobrem na dobro. Nie potrafimy. Nie nauczono nas.
— Nie — nie zgodził się szachista. — My jesteśmy przygotowani na ofiary.
Ale wierzymy w dobro.
Udałow westchnął i wyszedł na ulicę.
Zmierzchało.
Przy stole siedziało kilku sąsiadów Udałowa. Trzymali w ręku kostki domina,
ale nie grali. Dookoła — na trawie, w krzakach, na gałęzi topoli — rozlokowali się kibice ze statku zefirów.
— No, przyjaciele, zaczynajcie! — krzyknął jeden z zefirów.
— Grubin mistrzem jest! — krzyknął drugi z grupy wsparcia.
— Nie, ja tak dłużej nie mogę! — ryknął Grubin i poderwawszy się na równe
nogi cisnął kośćmi w kibiców.
— Przepędzić ich trzeba w cholerę! — krzyknął Sinicki. — Odrabiają za mo-
jego wnuka wszystkie zadania i nawet podpowiadają na klasówkach. W szkole
mają stuprocentową skuteczność nauczania!
62
A wtedy potężny Pogosjan też cisnął kostki na ziemię, odwrócił się, chwycił
pod pachy po jednym zefirze i wybiegł na środek podwórka. Jednego po drugim
cisnął w wieczorne niebo, na którym zawisł statek kosmiczny.
— I żebyście mi tu nie wracali! — krzyknął Pogosjan. Wzleciawszy w niebo
zefiry włączyły plecakowe napędy i skierowały się do statku.
I nagle, jakby kierowani jednym impulsem, wszyscy mieszkańcy miasta, od
małego do starego zaczęli łapać zefiry i ciskać nimi w niebo, dogadując przy tym:
— I żebyście mi tu nie wracali!
Po półgodzinie statek zefirów błysnął białym ogniem z dysz i wziął kurs na
nieznaną, odległą planetę.
. . . Od tego czasu minęły trzy tygodnie. Udałow wracał z pracy autobusem
i przypadkowo usłyszał taką rozmowę:
— A możeśmy niepotrzebnie się ich pozbyli? — zapytał jeden mężczyzna
drugiego. — Nie ma się teraz do kogo przyczepić.
— Ja to już wczoraj swojej ślubnej przyłożyłem. Tak, dla porządku, żeby zupa
nie była za słona.
— Przy nich nikt nie przesalał zupy — westchnął pierwszy.
W tym momencie do rozmowy wtrącił się trzeci, starszy nieco:
— Zupa to pryszcz, za przeproszeniem. Ja mam sąsiada Żyda, a ten cały czas
gra na skrzypcach.
— I poza tym nie ma się do czego przyczepić? — zapytał ktoś z drugiego
końca autobusu.
— No i o to właśnie chodzi — odpowiedział mężczyzna
1966
przełożył Eugeniusz Dębski
Warsztat szewski
Jeśli łowiąc ryby osuszy się strumień,
to połów będzie obfity, ale w przyszłym roku
ryb tam nie będzie. Jeśli polując człowiek wypaliłaś,
to zdobycz będzie duża,
ale w następnym roku nie będzie w tym
lesie zwierzyny.
Wiosna i jesień Luia Chiny, III w. p.n.e.
Przez długie lata w Wielkim Guslarze była tylko jedna restauracja — w hotelu.
Cieszyła się wątpliwą sławą ponieważ, jak to zawsze bywa w prowincjonalnych
miastach, nikt nie chodził tam posilać się, a tylko — zabawić. Co prawda czasem, jako te białe kruki, wpadali tam goście hotelowi. Ci łaknęli kefiru i jajecznicy.
Dostawali befsztyk i sto gram koniaku.
Dwa lata temu sytuacja nieco się zmieniła, ponieważ otwarto nową restaurację,
na barce, obok pensjonatu dla turystów. Miał ten lokal wdzięczną nazwę „Gąsior łapiasty” i miał design w rosyjskim stylu. Na ścianach wisiały kołowrotki, grabie i wytłoczone z miedzianej blachy domowe zwierzęta. Tutaj turystom serwowano
kompleksowe obiady, o dno barki pluskała woda, jeśli wiał silniejszy wiatr to
barka lekko się kiwała. Za rzeką ciągnęła się stara tajga — miejsce było więc
romantyczne i można tam było kulturalnie spędzić czas, nie tylko się zabawić.
Tu też dyrektor garbarni zaprosił miłego, młodego jeszcze i ze skłonnością
do otyłości i romantyzmu Mirona Iwanowicza, miejskiego architekta, na obiad.
Obiad miał być przyjemny, ale rzeczowy, a sprawa była z gatunku delikatnych.
Garbarnia fundowała sobie budynek dyrekcji, obok miała być wartownia i parking dla samochodów.
Na miejscu przewidywanego parkingu i bramy wejściowej sterczała i prze-
szkadzała wszystkim ruina kapliczki, którą zajmował warsztat szewski. Kapliczkę powinno się było zburzyć, ale przeszkadzała tak zwana społeczność na czele z Je-64
leną Siergiejewną, dyrektorką miejscowego muzeum. Aktualnie dyrektorka była na urlopie i należało załatwić tę ruinę, póki z niego nie wróciła.
— Przecież nie jestem przeciwny. — Miron Iwanowicz nie ukrywał swojego