Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nie miał wyboru. Oni stawali do boju nadzy, jedynie we włosianej przepasce na biodrach, nie używali wtedy zdobytych pancerzy. Jeśli Ason miał pozostać wodzem tego szczepu, też przyjdzie mu walczyć bez blach. Przyszły król Yernich nie może postąpić inaczej. Tak, nagi jak heros, wrogowie niczego nie przeoczyli, pomyślał Ason. Wódz-byk nie może okazywać słabości, zatem choroba to żadna wymówka. Nie ma wyjścia, trzeba walczyć.
- Maklorbi podchodzi do mego ogniska, wywieszając jęzor jak pies rozgrzany - powiedział Ason. - Maklorbi chce usiąść przy moim ogniu i zjeść moją porcję, porcję bohatera. Powiem wam, co dostanie Maklorbi. Nigdy już nie zje ani nie wypije, bo zabiję go i utnę mu nożem głowę i dziś w nocy ułożę ją sobie pod kolanem.
Mówiąc to Mykeńczyk rzucił na ziemię miecz i tarczę i zdarł pancerze z ciała. Na bok cisnął także hełm, zostawił tylko zawieszony na szyi sztylet. Potem podjął tarczę, wsunął dłoń w pętlę.
- Jestem Ason z Myken - zawołał. - Jestem Ason z Yernich z Dun Ason i to mój łuk. Jak dotąd zabijałem, tak i Maklorbiego zabiję toporem. Wzywam mego przyjaciela Ar Apę z Dun Ar Apa, by wyświadczył mi przysługę i pożyczył mi swój topór do tej walki.
Ar Apa zerwał się na nogi i cisnął topór nad ogniskiem. Ason złapał go w locie.
- Maklorbi abu! - krzyknął wódz, uderzył toporem o tarczę i postąpił krok.
- Ason abu! - zawołał Ason i uczynił to samo.
Zaczęła się walka.
Już po pierwszych ciosach wiadomo było, kto wygra. Maklorbi przewyższał siłą Asona. Gdy jego topór uderzył w tarczę Mykeńczyka, temu ostatniemu ramię zdrętwiało. Jego własne cięcie zostało odparowane. Nie otrząsnął się jeszcze po pierwszym wstrząsie, gdy nadszedł drugi i trzeci. Ason cofał się, a Maklorbi postępował za nim machając toporem, jakby ścinał drzewo. Z każdą chwilą Mykeńczyk czuł, że siły go opuszczają. Odpowiadał coraz wolniej, dyszał z wysiłku. Przy kolejnym ciosie topór rozciął mu skórę na ramieniu, popłynęła krew.
Na ten widok widzowie ryknęli głośno. Maklorbi odstąpił, potrząsnął nad głową tarczą i toporem i wydał jakiś wojenny okrzyk.
Ason czuł, że rana nie jest głęboka, ale krwawi obficie. Każda spadająca na ziemię kropla osłabiała go jeszcze bardziej. Śmierć była blisko, a on nie chciał umierać. Maklorbi splunął i znów wrzasnął. Ason wysunął rękę z pętli i chwycił tarczę dłonią.
- Ason abu! - krzyknął chrapliwie i skoczył do ataku.
Maklorbi stał pewnie na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechał się ukazując pojedyncze sztuki żółtych zębów. Ason zamachnął się szeroko, aż powietrze zaświszczało, i wymierzył cios w bok przeciwnika. Tamten osłonił się tarczą, a wtedy Ason pchnął go własną tarczą w twarz.
Wzmocniona krawędź ugodziła Maklorbiego w usta, aż ten zachwiał się z bólu i cofnął. Ason czym prędzej uderzył go toporem w prawą rękę. Nie ostrzem wprawdzie, ale masa kamiennej głowicy starczyła, by wytrącić Maklorbiemu broń z dłoni.
Zanim Mykeńczyk zdołał wyprowadzić nowy atak, przeciwnik odrzucił własną tarczę i runął na Asona, łapiąc go za gardło.
Ból był tak potężny, że przez chwilę przyćmił wszystko inne. Jak przez mgłę Ason ujrzał przed sobą rozwartą paszczę Maklorbiego z krwawymi pieńkami zębów. W głowie mu huczało, nie mógł się nawet zamachnąć toporem, zresztą, przeciwnik był za blisko. Puścił broń i ścisnął dłonie w pięści, ale nie na wiele to się przydało. Wkoło wybuchła wrzawa, z której Ason mało co rozumiał, nagle dotarł jednak do niego jeden głos, który krzyczał coś ledwie zrozumiałego, podpowiadał coś. Ason z początku nie rozumiał, potem nagle pojął w czym rzecz i sięgnął nie do gardła Maklorbiego, ale do jego twarzy. Zatopił kciuki głęboko w oczach przeciwnika.
Wiedział, że tak walczą tylko niewolnicy, wojownik nigdy nie wpadłby na podobny pomysł. Jednak dalej oślepiał wroga.