Gorączkowo szukał wzrokiem drogi
ucieczki. Woda wyglądała na zbyt płytką, żeby się w niej ukryć, podejście zbyt strome,
żeby szybko wbiec na górę. Strach zaostrzył mu zmysły i Gauche nagle zidentyfikował
ten cierpki zapach: to zwierzęce ścierwo, stara śmierć, gnicie, zniszczenie. Chłopiec pra-
gnął się skulić, osłonić głowę dłońmi, wcisnąć ją między kolana i czekać, ale instynkt
kazał mu się wyprostować i odskoczyć pod ścianę. Dopiero teraz podniósł głowę i zo-
baczył nad sobą skalny występ, z którego zwisało duże skrzydło martwego ptaka. Serce
dudniło mu w piersi, ale ciało nabrało raptem zwierzęcej sprawności i pewności siebie.
Gauche zrozumiał, że może jedynie obejść gniazdo górą. To zapewni mu też przewagę.
Ruszył więc ukosem wzwyż, powoli przestawiając stopy wzdłuż krawędzi wystających
ścian. Po kilkunastu metrach wspinaczki znalazł się prawie dokładnie nad miejscem,
skąd dochodziły piski. Było to stare, zniszczone gniazdo dużego ptaka, w którym krę-
ciły się nieporadnie małe kotki. Wydawały się może nieco większe niż te, które Gauche
znał z ludzkich siedzib, miały ognistorudą sierść i puszyste ogony. Chłopiec ucieszył się
i odetchnÄ…Å‚ z ulgÄ…. Zaraz pomyÅ›laÅ‚ o Weronice — jakby siÄ™ ucieszyÅ‚a, widzÄ…c takiego
małego kotka. Podjął decyzję. Obraz siebie samego, ofiarowującego Weronice zwierząt-
ko, jej uśmiech, jej wzrok, ten obraz rozkwitł w wyobraźni chłopca i na chwilę go ośle-
pił. Gauche zaczął zsuwać się do gniazda, raniąc sobie ręce o skałę. Kiedy był tuż, tuż, za-
marł wisząc na skale z ręką uniesioną nad gniazdem. Rude koty miały na płaskim czole
nieruchomy, błyszczący klejnot: jeszcze jedno oko. Gauche zamrugał powiekami, nie
mogąc uwierzyć w to, co widzi. Wrażenie, że jest obserwowany przez ten nieruchomy,
pozbawiony powiek wybryk natury, sprawiło, iż zaczął drżeć. Spojrzał przelotnie w dół
i skoczył w kamienisty potok. Nie czuł bólu potłuczonych kolan, chłodu wody, kamie-
ni. Posapując z przerażenia, piął się do góry, do obozu, do swoich mułów, psa, Weroniki
i Markiza.
96
— Co ci jest, co siÄ™ staÅ‚o? — tuliÅ‚a go Weronika.
Wyrwał jej się i chwycił Markiza za połę zielonego surduta.
— On coÅ› znalazÅ‚! — krzyknÄ…Å‚ Markiz i pobiegÅ‚ za Gauche’em w stronÄ™ potoku.
Obeszli teraz gniazdo dookoła i patrzyli na nie z góry. Koty podniosły na nich
swoje niesamowite pyski.
— To znak, że KsiÄ™ga jest już blisko.
Szli teraz rozległym płaskowyżem, który niespodziewanie rozpostarł się przed nimi,
równy jak stół. Nie było go na mapie de Chevillon’a i Markiz rozglądał się niespokoj-
nie. Patrzył na słońce, badał kierunek wiatru i odchodził gdzieś na bok, często znikając
z oczu Weronice i Gauche’owi.
Już trzeci dzień nie spotkali żywej duszy. Gdyby błądzili, nie miałby kto wskazać
im drogi. Tylko raz dostrzegli maleńką figurkę człowieka, tak daleko, że wyglądał jak
mrówka.
Kolejny wieczór spędzili w milczeniu, grzejąc się na zapas przy ognisku i przygo-
towując sobie ciepłe legowiska do spania. Temperatura spadła tutaj tak bardzo, że nocą
ścinała powierzchnię wody w przezroczystą tafelkę. Worki do spania od de Chevillon’a
były zbyt ciasne, żeby można w nich było spać wygodnie, ale za to nie pozwalały przy-
marznąć do ziemi.
Weronika męczyła się przez ostatnie trzy dni. Próbowała ułożyć jakąś roz-
sądną i przekonującą przemowę do Markiza, żeby mu udowodnić, że nie ma racji.
Wyszukiwała argumenty, polemizowała z nim w myślach, ale przez całą drogę, kiedy
maszerowali obok siebie, nie potrafiła odezwać się pierwsza.
Markiz szedł pół kroku przed nią. Osłonił sobie usta i nos kawałkiem wełny i wi-
dać było tylko jego oczy: przekrwione, załzawione, zmęczone, jakby nie spał przez kilka
nocy. Nie odzywał się. Od czasu do czasu spoglądał na mapę, mimo że znał ją już na pa-
mięć.
Gauche nadal rozkładał przed zaśnięciem wokół obozu kępki ziół. Słyszał w no-
cy, jak zwierzęta podchodziły do tej pachnącej granicy, depcząc z szelestem wysuszone
trawy, i odchodziły zawiedzione. W ich alfabecie zapachów zioła Gauche’a jednoznacz-
nie mówiły, że oto na jedną noc w ich górach wyrosła twierdza, którą zbudował sobie
w nocy.
96
17
Tego ranka Markiz obudził się pierwszy. Słońce jeszcze nie wzeszło i Markizowi wy-
dawało się, że powietrze nadające się do wzięcia głębokiego oddechu pojawi się dopiero
wraz ze słońcem. Powoli, z wysiłkiem odwrócił się na bok, zobaczył śpiącego z otwar-