Nie wyzdrowiałem jeszcze całkowicie po
ataku malarii. Powodem tego była po części jednorodna
dieta, która nierzadko skłaniała mnie do omijania posiłków
albo ograniczania ich na tyle, na ile się dało przy założeniu, że jedzenie jest jednak podstawowym źródłem energii
życiowej.
Trzeba było miesięcy, żebym odczuł jakikolwiek postęp
w nauce języka. Zanim to się stało, trwałem w przekonaniu, że
wrócę, nie nauczywszy się niczego i niczego nie rozumiejąc.
Najgorsze zaś było to, że Dowayowie z rzadka, jeśli w ogóle,
zdawali się robić cokolwiek, wierzyć w cokolwiek, angażować się w jakąkolwiek aktywność symboliczną. Oni jedynie egzystowali.
Moje lęki, że nie zdołam prześledzić niczego poza marną
częścią czegoś, co wokół mnie mówiono, zaczęły skrupiać się
na moim nieszczęsnym asystencie. Wydawało mi się, że przekazuje mi wyłącznie błędne formy gramatyczne. Zacząłem
wątpić, czy rozumie choćby połowę z tego, co do niego mówię, i czy on w ogóle zna dialekt Dowayów z gór. Widziałem
czasami, jak wymieniał ukradkowe spojrzenia z innymi mężczyznami, gdy mówiono o pewnych sprawach, i wietrzyłem
w tym konspiracjÄ™.
Sytuacja asystenta białego badacza jest na pewno niełatwa.
Miejscowi oczekują, że będzie trzymał ich stronę w każdym
konflikcie z jego chlebodawcą. W społeczeństwie afrykańskim życie człowieka, który ściąga na siebie gniew ziomków,
może być naprawdę bardzo niewygodne. Jednocześnie chlebodawca widzi w nim swego przedstawiciela wobec miejscowej
społeczności i oczekuje informacji o jej zamierzeniach i kontaktach. Dla uganiającego się za prawdą etnografa praca za
pośrednictwem niepojętych zobowiązań na poły niepiśmiennego chłopca jest zajęciem frustrującym. Sytuację pogarszał
jeszcze fakt, że każda ze stron mogła mieć zgoła odmienne
wyobrażenie o tym, czego od niej oczekiwano. Opierając się
na doświadczeniach z misjonarzami, większość Dowayów
uważała, że każdy biały jest fanatycznym chrześcijaninem.
Byli więc niezmiernie zdziwieni, że mój asystent chodził co niedziela na spotkania modlitewne, a ja nie. Musiałem udawać, że
niby to przypadkiem natykam siÄ™ na wracajÄ…cych z owych
spotkań chrześcijan, i spędzałem z nimi trochę czasu, pokazując w ten sposób, że moja nieobecność na modlitwach nie
wynikała z poczucia wyższości.
Początkowo martwiłem się, że nie potrafię wyciągnąć od
Dowayów więcej niż dziesięciu słów na krzyż za jednym zamachem. Kiedy prosiłem, żeby mi coś opisali - uroczystość czy
zwierzę - mówili jedno albo dwa zdania i milkli. Musiałem
zadawać następne pytania dla uzyskania dalszych informacji.
Niezbyt mnie to zadowalało, ponieważ kierowałem wówczas
ich odpowiedziami w większym stopniu, niż to nakazywała
metodyka badań terenowych. Pewnego dnia, po bez mała
dwóch miesiącach bezowocnych usiłowań, znalazłem powód.
Dowayowie mieli po prostu całkowicie odmienne reguły prowadzenia konwersacji. Podczas gdy na Zachodzie uczy się
nas, że nie należy przerywać, gdy mówią inni, w Afryce zasada taka nie obowiązuje. Stojąc twarzą w twarz, trzeba postępować tak, jak w przypadku rozmowy telefonicznej, kiedy
częste wtrącenia i reakcje słowne są potrzebne dla zapewnienia drugiej strony, że wciąż jest się na linii i poświęca się uwagę rozmówcy. Słuchając czyjejś kwestii, Dowayo ponuro spogląda na podłogę, kołysze się w przód i w tył i co pięć sekund
wymrukuje "tak", "rzeczywiście", "w porządku". Uchybienie
takiemu zwyczajowi powoduje, że interlokutor natychmiast
milknie. Ledwie fakt ten dotarł do mojej świadomości, wywiady z tubylcami uległy dużej zmianie.
Główny problem leżał wszak nie tyle w wierności czy uczciwości mojego asystenta, ile w jego wieku. Wiek określa
w Afryce status człowieka. Dowayowie okazują szacunek, nazywając drugiego "starym człowiekiem". Dlatego nestorzy
Dowayów, zwracając się do mnie, nazywali mnie "starym
człowiekiem" albo "dziadkiem". Było czystym skandalem,
74 ~ 75
że siedemnastoletnie dziecko uczestniczyło w rozmowie tak
mądrych starców jak my. Ja mogłem go po prostu nie dostrzegać, ale Dowayów jego obecność kłuła w oczy. W późniejszym okresie starszyzna stanowczo go odprawiała, zanim prze- ,
szliśmy do najważniejszych spraw, i wszelkie problemy językowe musiałem konsultować z nim po fakcie. Na szczęście
miał jakieś niejasne powiązania z ludźmi głównego zaklinacza
deszczu i to wystarczyło, by usprawiedliwić jego obecność
przy mnie w początkowym okresie mojej pracy. W przeciwnym razie musiałbym wrócić - jak inni, którzy pracowali wśród
Dowayów - święcie przekonany o niedorzecznym uporze tego
ludu.
"Kamerunie, kolebko naszych ojców"
Jedynym wyłomem w ustalonym porządku zajęć były moje piątkowe spacery do miasta. Usprawiedliwiała je konieczność odebrania poczty, przychodzącej z Garoua właśnie tego
dnia. Sprawa pachniała jawnym fałszem, albowiem poczta
przychodziła w piątki jedynie w teorii. Naczelnik Poli, z plemienia Fulanów, miał kontrakt na dostarczanie poczty swoją
ciężarówką, ale kiedy to robił i czy w ogóle to robił, zależało
wyłącznie od jego kaprysu. Jeśli miał ochotę spędzić parę dni
w mieście, spędzał parę dni w mieście, a poczta przyjeżdżała
dopiero w następnym tygodniu. Było mu dalece obojętne, że
nauczyciele i inni urzędnicy nie dostaną zapłaty, że przetrzymuje lekarstwa dla szpitala, że całemu miasteczku może to
być nie na rękę.
Co więcej, poczta działała tak powoli, że przez pierwsze
dwa miesiące dostawałem jedynie listy z banku w Garoua, i to