X


Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Ale ja tylko chciałem...
- Proszę usiąść - przerwała stanowczo.
Miała go za nic, tak przynajmniej wynikało z jej aroganckiego zachowania. Zamiast wrócić do lepkich czeluści fotela, postanowił wybrać coś przyjemniejszego. Przechodząc obok biurka, udał się do drugiej części tego obszernego pomieszczenia, chociaż wiedział, że stanowiło ono terytorium wyższych rangą pracowników. Sekre­tarka nie zareagowała na to niezgodne z zasadami posunięcie, ale był przekonany, że je zanotowała. I co z tego. Jego skromny bunt przeciw obowiązującej etykiecie wywołał w nim słabe poczucie, że panuje nad sytuacją.
Ta część pokoju nie była przestronniejsza, ale za to elegantsza i bardziej zatłoczona. Dwóch Czerwonych Samurajów pilnowało ciężkich drewnianych drzwi do wewnętrznego biura. Dwóch in­nych ludzi siedziało na kanapie przy ścianie. Jeden z nich wyglą­dał, jakby drzemał, ale drugi odwrócił głowę w kierunku Sama, gdy ten wszedł na perski dywan zakrywający podłogę. Chociaż nie
mógł dojrzeć ich oczu zasłoniętych przez wszczepione chromowe soczewki, był pewien, że obaj go obserwują i oceniają.
Sam wybrał sobie krzesło. Było wyściełane tkaniną, więc nie musiał już myśleć, że się spoci. Chciał także przyjrzeć się mężczy­znom, ale uznał, że byłoby niemądrze robić to tak jawnie. Odwrócił głowę w kierunku szklanej ściany za biurkiem sekretarki, udając zainteresowanie grupą kobiet pracujących w środku. Czasem tylko zerkał na Czerwonych Samurajów przebywających razem z nim w poczekalni.
Samuraje okazali się niezbyt interesujący. Normalny widok: twardzi, znający się na rzeczy faceci, nie tak jak jego własny czer­wony cień. W walce byliby niebezpieczni, ale nie stanowili zagro­żenia dla takiego dobrego pracownika jak Sam.
Dwaj pozostali byli inni. W klapach marynarek mieli wpięte znaczki korporacji, których rozszerzający się falisty kształt był mu doskonale znany jako symbol Renraku. Jednak poza tymi oznaka­mi przynależności nic więcej nie wskazywało na to, że są typowy­mi pracownikami korporacji. Zaraz na początku Sam uświadomił sobie, że zna tych mężczyzn. A ściślej, że o nich słyszał. W tygo­dniu pomiędzy przyjazdem Hohiro Sato do Seattle a wezwaniem na tę rozmowę, Sam poświęcił trochę wolnego czasu na pewne do­chodzenie. Liczył na to, że im więcej będzie wiedział o Sato, tym lepiej może wypaść na nie zapowiedzianej audiencji. Zorientował się, że Sato zawsze podróżuje w towarzystwie, co było oczywiste, zważywszy na jego pozycję w wielonarodowej korporacji. Poza rzeszą sekretarek, ochroniarzy, adiutantów i szoferów, do świty Kansayaku należeli również ludzie, których funkcja i obowiązki były dość niejasne.
Sam zapamiętał twarz chromookiego mężczyzny z akt, które przeglądał. Nazywał się Kosuke Akabo i oficjalnie był specjalistą od public relation. Jeśli rzeczywiście się tym zajmował, to wizeru­nek korporacji, który kształtował, odbiegał od ogólnie przyjętych norm. Na jego twarzy malowała się hamowana drapieżność, niczym na obliczach Czerwonych Samurajów. Świetnie skrojony szary gar­nitur uszyty był z doskonałej tkaniny, zbyt drogiej dla przeciętnego pracownika. Całość wyglądała bardzo szykownie i elegancko. Na­wet dla takiego dyletanta jak Sam było jasne, że Akabo jest kimś więcej niż zwykłym urzędnikiem.
Spokojny, ale czujny, Akabo nie wykonywał żadnych niepotrzeb­nych ruchów, nie wykazywał też napięcia i gotowości właściwej samurajom. Sprawiał wrażenie człowieka zawsze świadomego, z której strony nadejdzie niebezpieczeństwo. I tak pewnie było. Jego wzrok wzmocniono technologią, być może inne zmysły również.
Sam przyjrzał mu się ukradkiem w poszukiwaniu innych zna­ków zdradzających tego typu modyfikacje, ale poza chromowymi soczewkami nie zauważył żadnych oczywistych technicznych do­datków. Nie zachwiało w nim to jednak przekonania, że mężczy­zna w szarym garniturze musi mieć cybernetyczne wszczepy. W dodatku nowocześniejsze i lepiej ukryte niż u ulicznego samu­raja, który robił wrażenie nie tyle sprawnością bój ową, co chromo­wymi dodatkami. Akabo był wojownikiem, ochroniarzem swego pana. Sam miał co do tego pewność.
Drugi mężczyzna musiał nazywać się Harry Masamba, ponie­waż na liście towarzyszy Sato był tylko jeden czarny. W aktach figurował jako specjalista od organizacji czasu, jednak o jego pro­fesji świadczyło niestosowne zachowanie i kapelusz z zagiętą w dół połową ronda. Był obwieszony symbolami i zasłaniał górną część jego twarzy. Żaden szanujący się pracownik nie pozwoliłby sobie na drzemkę w biurze szefa. Masamba był magiem. Widocznie jego umiejętności oceniano bardzo wysoko, skoro zachowywał się z taką swobodą i pewnością siebie.
Sam rozmyślał nad obecnością maga. Wychowywał się wierząc w sztuczki wszelkiej maści szarlatanów wykorzystujących ludzką naiwność i łatwowierność. Jednak w przeciwieństwie do swojego ojca dorastał w świecie, który ludzie pokroju Masamby nazywali Szóstym Światem. Nie było zbyt wiele dowodów na to, że coś ta­kiego jak magia naprawdę nie istnieje. Sam w każdym razie nie ufał j ej adeptom.

Tematy