- Do widzenia - odpowiedział, znów zapadając w sen... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Do widzenia, Gada. Do widzenia, Mech.
ZamknÄ…Å‚ oczy.
Gada podniosła torbę i stanęła, patrząc na leżącego Arevina, Mężczyzna nie poruszył się. Trochę z zadowoleniem, trochę z żalem, opuściła namiot.
Zmierzch zbliżał się długimi, rozmazanymi cieniami. Obóz był rozgrzany i cichy. Odszukała swego kucyka w tygrysie paski. Przygotowano dla niej wodę i jedzenie. Napełnione bukłaki leżały na ziemi obok siodła, a specjalny pustynny strój przerzucono przez łęk, chociaż Gada odmówiła przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty. Kucyk zarżał na jej widok. Podrapała go w pasiaste uszy, osiodłała i przytroczyla z tyłu swój dobytek. Skierowała się ku wschodowi,
tam skąd przyszła.
: -Gada.
Wciągnęła głęboko powietrze i odwróciła się. Arevin stal tyłem do słońca, a jego wydłużony cieii sięgał niemal do jej stóp. Ciemne włosy z pasemkami bieli spływały luźno na ramiona, nadając twarzy łagodniejszy wyraz.
- Musisz iść?
-Tak.
- Miałem nadzieję, że nie odejdziesz, zanim... Myślałem, ze zostaniesz przez jakiś czas... Są. tu inne klany, inni ludzie, którym mogłabyś pomóc.
- Gdyby wszystko odbyło się inaczej, pewnie bym została. Jest tu dużo pracy dla uzdrowiciela, ale...
- Oni siÄ™ bali.
- Mówiłam im, że Mech nie zrobi im krzywdy, ale oni widzieli jedynie jego zęby, a nie to, że mógł sprowadzać sny i lekką śmierć.
- Nie możesz im wybaczyć?
- Nie jestem w stanie sprostać własnej winie. To, co zrobili,bylo skutkiem mojego błędu, Arevinie. Nie rozumiałam ich dopóty, dopóki nie było za późno.
- Sama przecież powiedziałaś, że nie możesz znać wszystkich obyczajów i wszystkich lęków.
- Jestem jak kaleka - powiedziała. - Bez Mcha nie będę mogła sprowadzać snu, nie będę w stanie leczyć. Nie ma zbyt wielu węży snu. Będę musiała wrócić do domu i powiedzieć moim nauczycielom, że straciłam swojego opiekuna snu. Mam nadzieję, że wybaczą mi moja głupotę. Rzadko nadają komuś imię, jakie noszę. Będą bardzo zawiedzeni.
- Pozwól mi jechać z tobą.
Pragnęła tego. Ale zawahała się, przeklinając swoją słabość.
- Mogą odebrać mi Mgłę i Piaska, a mnie wykluczyć. Ciebie mogliby wyrzucić także. Zostań tutaj, Arevinie.
- To nie miałoby znaczenia.
- Miałoby. Po jakimś czasie zaczęlibyśmy się wzajemnie niena-widzieć. Nie znam ciebie, a ty nie znasz mnie. Potrzebny jest spokój, cisza i czas, abyśmy mogli się nawzajem zrozumieć.
Podszedł do mej i otoczył ja ramionami. Stali lak, obejmując się przez chwilę. Kiedy podniósł głowę, na jego policzkach zabłyszcza-ły łzy.
-Proszę cię,wróc - powiedział. - Cokolwiek się wydarzy, proszę: wrtóć.
- Spróbuję - przyrzekła. - Następnej wiosny, gdy ustaną wiatry, spodziewaj się mnie. A jeszcze następnej, jeżeli się nie pojawię, zapomnij o mnie. Gdziekolwiek bym wledy była, nie będę już o tobie pamiętać.
- Będę czekał na ciebie - powiedział Arevin.
Gada chwyciła uprząż kucyka i ruszyła w kierunku pustyni.
Mgła podniosła się sycząc, a Piasek towarzyszył jej niczym echo, grzechocząc ostrzegawczo ogonem. Później dal się słyszeć tętent kopyt przytłumiony przez piasek pustyni; Gada czulą go przez dłonie. Poklepała ziemię i skrzywiła się z bólu, wciągając powietrze. Wokół podwójnego nakłucia, w miejscu, gdzie ukąsiła ją żmija piaskowa, dłoń była sino-czarna od knykcia aż po przegub. Zniknę-ły tylko opuchnięcia przy brzegu rany.
Troskliwie ułożyła obolałą dłoń na podołku, a lewą dwukrotnie poklepała grunt. Grzechot Fiaska ucichł, a wąż o deseniu przypominającym szlif diamentu podpełzł w jej kierunku, opuściwszy legowisko na rozgrzanym kamieniu. Gada powtórnie poklepała grunt. Mgła, uspokojona znajomym odgłosem sygnału, złożyła kaptur.
Tętent ustał. Z obozu - grupy czarnych namiotów na czarnym tle, przysłoniętych rozproszonymi skałami na krańcu oazy - dobiegły jakieś odgłosy. Piasek owinął się na przedramieniu Gady, a Mgła ułożyła się jej na barkach i ramionach. Mech powinien był opleść się wokół nadgarstka lub na szyi na kształt szmaragdowego naszyjnika, ale Mcha już nie było. Mech nie żył.
Jeździec popędził konia w jej kierunku. Skąpe światło biolumine-scencyjnych latarek i spowitego w chmury księżyca połyskiwało w kropelkach, które wzbijał gniadosz, gnając poprzez płycizny oazy.. Ciężko chwytał powietrze w rozdęte nozdrza. Odblask ogniska zamigotał krwiście na złoconej uździe i rozjaśnił twarz jeźdźca. To była kobieta.
- Uzdrowicielka? Gada podniosła się.
- Nazywam siÄ™ Gada.
Może już nie miała prawa używać swego imienia, ale nie miała też ochoty powracać do tego z dzieciństwa.
- Jestem Merideth - powiedziała dziewczyna, zeskakując z konia i kierując się ku Gadzie, Zatrzymała się, gdy Mgła podniosła głowę.
- Nie zaatakuje - uspokoiła ją Gada. Merideth podeszła bliżej. -Jedna z moich partnerek jest ranna. Czy zechcesz przyjechać?
- Tak, oczywiście.
Gada obawiała się, że poproszono ją o pomoc umierającemu, a ona nie będzie w stanie nic zrobić. Przyklękła, by włożyć Mgłę i Fiaska do skórzanej torby. Węże ześliznęły się jej po rękach.
Liska - swego tygrysiego kuca, zostawiła w obozowisku, gdzie przed chwilą zatrzymała się Meridelh. Gada nie musiała się o niego martwić, bo Grum, karawaniarka, dobrze się nim zajęła. Jej wnuki obficie go nakarmiły i porządnie wyszczotkowały. Grum miała dopilnować podkucia, gdyby kowal pojawił się pod nieobecność Gady, a uzdrowicielka miała nadzieję, że Grum pożyczy jej jakiegoś wierzchowca.
Gada wyjaśniła wszystko Merideth.
- Nie ma na to czasu - odrzekła tamta. - Te pustynne chabety nie nadają się do galopowania. Moja klacz zabierze nas obie.