Wraz ze zmniejszaniem się liczby flamenów malała ich moc. Zupełnie, jakby czerpali swą energię z jakiegoś źródła, które zaczęło wysychać.
Kurczyły się też rezerwy zdolnych, godnych zaufania dzieci, którym rodzice pozwalali złożyć śluby lemańskie. A nawet one po śmierci swego flamena odchodziły, skuszone obietnicami szlachectwa, nie zważając na złożone śluby i błagania przyjaciół. Beztroskie życie lordów, których wyręcza we wszystkim służba, władza ateistów zarządzających prowincjami, nieodpowiedzialność wędrownych szlachciców: to wszystko było bardzo pociągające.
W roku 1325 nie było dla nowych lordów i dam lepszego miejsca od Miasta Delta. Lśniło ono jak fajerwerk wśród miast Soli. A każdy pobożny i ateista wiedział, z jaką gorliwością przyczyniali się do jego upadku bogowie, co wieczór odnawiający swoje role.
***
Od wielu dni horyzont znaczyły białe żagle. “Królewski Kwiat” płynął teraz między nimi. Były tam statki z całego świata: miejscowe kutry z zielonofutrą załogą wciskały się między większe koraby i zupełnie ginęły przy transoceanicznych gigantach. Kora nie mogła uwierzyć, że statki mogą być takie wysokie. Za każdym razem, gdy mijali jakiegoś olbrzyma, wychylała się, aby dojrzeć figurę na dziobie: ptaki, ryby, bogów, kwiaty, kobiety, owady.
Jednak wszystkie przyćmiewało miasto, do którego się zbliżali.
Dokładnie przed nimi błyszczące, brązowe wody Chromu wpadały do morza. To było główne koryto rzeki; tysiące drobniejszych kanałów tworzyły szeroką, bagnistą deltę, pokrytą trawą i kamienistymi wysepkami. Do nozdrzy Kory doleciał słony zapach gnijącej trawy i świeżej krwi. Daleko za zimowymi bagnami dostrzegła linie nabrzeża.
Budynki Miasta Delta całkowicie pokrywały skalistą wyspę, na której je zbudowano, i zdawały się oklejać brzegi Chromu jak ostrygi. Miasto zachowywało dziwną, zwinną równowagę i przypominało ptaka, który obłapiał skałę szponami.
Na początku myślała, że płyną wprost na wysoki, skalisty klif, ale prąd rzeki zniósł “Królewski Kwiat” ku wysepkom. Statek pożeglował dalej na zachód wzdłuż brzegu i kiedy w końcu dotarli do klifu, ten zniknął. Byli na przystani.
- O bogowie, dajcie mi siłę - wymruczał Beau.
Kora przypomniała sobie, że w tym mieście ma on umrzeć. Otaczał ich wysoki las masztów, nad głowami krzyczały stada czarnych i szarych mew. Nad nabrzeżami niosły się deltańskie głosy, nawołując, zachęcając i grożąc w imieniu wszystkich bogów. Śmieci pływały po wodzie. Pale podtrzymujące nabrzeża były wielkości małych domów. Mężczyźni zwijali się jak w ukropie, skakali nad oleistą wodą, wołali o cumy, które marynarze z “Królewskiego Kwiatu” posłali nad ich głowami. Potem nastąpiło nie kończące się czekanie, aż kliper przybije do kei. W końcu wysunięto i zabezpieczono trap.
Pasażerowie udali się po bagaże pod pokład, ale Kor, Beau, Kora i Siostrzyczka mieli tylko lekkie torby, więc jako pierwsi zeszli na ląd.
- Do widzenia, Ollit! Na razie, Ratę! Cześć, Cidity! -wołała Kora do marynarzy, idąc za Siostrzyczką Stanowczość.
Domy w mieście miały co najmniej sześć pięter, a nad ulicami wisiało pranie, mosty i ogrody. Każde piętro wysuwało się trochę bardziej nad ulicę niż poprzednie, więc przecinali miejsca, do których słońce nie miało dostępu, bo najwyższe piętra łączyły się ze sobą. Ulice były o połowę węższe niż w Port Taite, a już tamte wydawały się Korze niezwykle ciasne.
Nie mogła sobie wyobrazić, że kiedykolwiek przyzwyczai się do życia w takim labiryncie. A to były główne ulice! Uliczki (czy tunele) biegnące między domami były jeszcze węższe i bardziej zakurzone. Nie sądziła, że jej pierwsze spotkanie z “krajem, gdzie wszystko jest zielone” będzie tak wyglądać! Jedyną zielenią, jaką dostrzegła, było futro Deltan.
Ślizgali się na gnoju, który leżał na chodnikach. Nie dostrzegła ani jednego powozu czy psiego rydwanu, ale przez tłum śmigało wiele ryksz o wielkich kołach. Panował większy hałas niż w dokach.
- Trzymajcie mocno swoje lorby - rzuciła Stanowczość przez ramię. Jakiś mężczyzna potrącił ją i pobiegł dalej, nie przeprosiwszy. Nikt z Deltan nie szanował flamenki: wrzeszczeli jej w twarz jak innym, zachwalając towary, kłócąc się czy flirtując: mieli nosowy akcent i mówili bardzo niewyraźnie. Kora stuknęła lemana w ramię.
- Czy miasto nie powinno... nie powinno być w żałobie? Nie widzę żadnych czarnych wstążek.
Kor skrzywił się i podniósł głos.
- To dzielnica Christon, mieszkają w niej głównie ateiści. Pobożni zamieszkują inną dzielnicę. Bagnisko. Może tam ludzi obchodzi, że ich Dywinarcha umiera. Tutaj nikt nie zawraca sobie tym głowy, przynajmniej nie publicznie.
Kora potknęła się o korzeń wyrastający ze ścieku. Kor schwycił ją i uśmiechnął się blado. Poczuła zapach jedzenia. Krople spadały na nich, gdy przechodzili tunelem. Wyciągnęła język i złapała jedną. Na szczęście była to tylko woda z czyjegoś wiszącego ogrodu.
- Tutaj - mruknął Kor do Stanowczości.
- Tutaj! - zawołała flamenka przez ramię i zniknęła na wąskich schodach. Buca, który całą drogę pozbawiony nadziei spoglądał w ziemię, ruszył za nią.