Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Obozy bezdomnych, które pojawiły się w pierwszych tygodniach rozruchów, nabrały cech stałych osiedli i teraz wieczorny chłód rozświetlały ogniska. Nie było rzeczą rozsądną zbyt swobodnie spacerować po parku – zdesperowani, zziębnięci i wygłodniali ludzie już dawno wybili wszystkie wiewiórki z parku i wodne ptactwo ze stawu Serpentine, a także ścięli na opał większość pięknych starych drzew. Wielu spośród bogatszych mieszkańców miasta, którzy sądzili, że skoro skończył się okres Nieprzyjemności, to znowu będzie można pojeździć konno aleją Rotten Row, przekonało się, że końskie mięso może przybyć do parku na własnych kopytach, jak za dawnych czasów, ale opuszcza go jedynie w czyimś żołądku.
A jednak jeśli istniał ktoś, kto mógł przechadzać się po Hyde Parku, nie bacząc na swoje bezpieczeństwo, był to właśnie Orlando Gardiner, nieśmiały półbóg systemu, półbóg, który miał wiele do rozważenia.
 
Czy czegoś nie rozumiem? Conrad i Vivien mają dobre intencje. Dlaczego tak trudno jest ich zadowolić? W końcu jestem ich jedynym dzieckiem i wiadomo, że sprawy nie ułożą się tak, jak pragnęli – żadnych szkolnych nagród, żadnych dziewczyn, małżeństwa ani wnuków... Jednak bez względu na to, jak bardzo się starał, czuł jedynie nieodpartą odrazę do myśli o tym, że znowu się znajdzie w tamtym zdalnie sterowanym ciele. Wcale nie poczuł się w nim bardziej naturalnie, wręcz przeciwnie, w jeszcze większym stopniu odczuł różnicę między jego nowym życiem a starym, jakby prawdziwy świat zamienił się w obcą planetę, przybrał postać toksycznego środowiska, w które Orlando może wejść jedynie w chrobocącym kombinezonie robota. Lecz fakt, że tak właśnie odbierał świat rzeczywisty przez ostatnie trzy lata, nie miał znaczenia; dopóki miał możliwość kontaktowania się z rodzicami telefonicznie, mógł sobie wyobrażać, że odbywa roczną służbę w siłach ONZ w Afryce czy coś w tym rodzaju, ale teraz ojcowskie pragnienie naprawiania rzeczy mogło skruszyć pracowicie budowany mur iluzji Orlanda.
Jednak najmocniej poruszyła go tak naprawdę rozmowa z Sam. Nie chciał być kimś, kto nigdy nie dorośnie, kto się nie zmieni bez względu na doświadczenia. To wydawało się gorsze niż kombinezon robota – było porównywalne z prawdziwą śmiercią. Stałby się kimś w rodzaju ducha.
Duch w martwym świecie. Nic się nie zmienia, ani ja, ani te światy.
Skręcił przez park w kierunku Dover Street, gdzie znajdował się klub. Grupy młodych chuliganów stały wokół ognisk rozpalonych w koszach na śmieci, wyśpiewując prześmiewcze serenady do swoich rywali. Wyglądało na to, że szykują się do czytania – w lokalnym slangu „czytanie i pisanie” oznaczało bitwę gangów.
Żyją swobodnie, upomniał samego siebie. Nie mój interes. Wciąż dochodzi tu do bójek, a ja nie mogę się tu zjawiać za każdym razem, żeby ich rozdzielić.
Spojrzał na roześmianych młodzieńców w szalikach, rękawiczkach bez palców i ukradzionych cylindrach, ubranych jak urwisy z Dickensa. Niektórzy z nich bez żenady ostrzyli noże i brzytwy. W normalnym cyklu tego symświata całe ich zło polegałoby na tym, że ciskaliby śnieżkami w nie spodziewającego się niczego pastora albo grubego wuja, ale nawet ten dowód pewnej elastyczności ambicji dopuszczonej przez system nie zmienił odczuć Orlanda. Być może ci chuligani przystosowali się do wysokiego poziomu miejscowego chaosu, jednak wciąż pozostawali takimi samymi pomniejszymi postaciami, jakimi byli w poprzednich wersjach tego świata. Stawało się jasne, że pomimo wcześniejszych optymistycznych przepowiedni Kunohary i Sellarsa pewna głębia rzeczywistości, nuta nieprzewidywalności, zgasła w sieci Innego Świata na dobre wraz ze śmiercią systemu operacyjnego. To, co pozostało, wciąż było niesamowicie złożone, ale całkowicie pozbawione życia.
Nic dziwnego, że wszyscy nieustannie mnie pytają, czy wszystko w porządku. A przecież problem tkwi nie we mnie, lecz w tej sieci. Nic tu się naprawdę nie zmienia, a jeśli nawet, to przypomina to bluszcz, który rozrasta się dziko na czyimś podwórku – te same zmiany, które powtarzają się w nieskończoność. To nie jest świat, który się rozwija, raczej duża zepsuta zabawka, i nawet jeśli jest to bardziej skomplikowane niż wszystko inne, co kiedykolwiek wykonano, to i tak zawsze będzie miało się nijak do życia w prawdziwym świecie. Orlando uzmysłowił sobie, że to nie brak innych ludzi go przygnębia – symy zamieszkujące liczne światy były zdumiewająco zróżnicowane i zdolne do autoaktualizacji, ich oprogramowanie interaktywne było bardzo elastyczne, a przygotowane wcześniej historie tak rozległe, że w większości przypadków nie dało się ich poznać na tyle dobrze, aby odkryć luki w ich niemal doskonałym naśladowaniu życia. On jednak wiedział, że nie są prawdziwe, i na tym polegał w dużej mierze problem. Był także najpotężniejszą osobą w tym miniaturowym wszechświecie – Sellars odszedł, a Hideki Kunohara bywał często zajęty – co jeszcze bardziej zakłócało równowagę między nim samym a jego współmieszkańcami.
Tak, oto kim jestem, uzmysłowił sobie. Nie jestem Aragornem ani Lone Rangerem. Raczej Supermanem, tak jak powiedziała Sam. Jestem jedyny w swoim rodzaju w tych światach i spędzę życie na udzielaniu pomocy ludziom, którzy są niższymi istotami – którzy nigdy nie wydadzą mi się prawdziwi. Mam na to mnóstwo czasu, ponieważ mogę żyć wiecznie.
Po raz pierwszy odkąd ponownie narodził się w systemie, jego potencjalna nieśmiertelność wydała mu się bardziej ciężarem niż darem.

Tematy