Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Spruillowie schronili się w naszym salonie, my drżeliśmy ze strachu w pozostałych pomieszczeniach. Mama cały czas tuliła mnie do siebie. Śmier­telnie bała się burzy, dlatego było jeszcze straszniej niż zwykle.
Nie wiedziałem, jak przyjdzie nam zginąć - porwie nas wiatr, zabije piorun czy zmyje woda - lecz nie ulegało wątpli­wości, że koniec jest bliski. Ale tata szybko zasnął i jego całkowita obojętność trochę podniosła mnie na duchu. Mieszkał w ziemiankach, strzelali do niego Niemcy, dlatego niczego się nie bał. Leżeliśmy we troje na podłodze w sypialni rodziców: tata chrapał, mama się modliła, a ja wsłuchiwałem się w odgło­sy burzy. Myślałem o Noem, o czterdziestodniowym potopie, i czekałem, aż nasz mały domek uniesie się na wodzie i od­płynie w dal.
 
Kiedy przestało lać i ustał wiatr, wyszliśmy na dwór, żeby oszacować szkody. Jednakże, jeśli nie liczyć połamanych gałęzi, wypłukanych przez wodę rowów i kilku wyrwanych z korzeniami krzaków w ogrodzie mamy, zniszczenia były zaskakująco małe. Wiedzieliśmy, że bawełna szybko wyschnie, i że rano znowu wyjdziemy w pole.
Przy lunchu Dziadzio powiedział:
- Chyba pojadę zobaczyć, co z odziarniarnią. - Wszyscy chcieliśmy jechać. A jeśli trąba zrównała ją z ziemią?
- A ja co z kościołem - dodała babcia.
- Ja też - wtrąciłem.
- Ty? - spytał tata. - Po co?
- Chcę zobaczyć, czy nie zniszczyła go trąba.
- No to jedźmy - rzucił dziadek i zerwaliśmy się z krzeseł. Naczynia wylądowały w zlewie, lecz nikt ich nie zmył, co nigdy dotąd się nie zdarzyło.
Nasza droga zmieniła się w błoto, miejscami była podmyta. Ślizgając się na wszystkie strony, przejechaliśmy kilkaset metrów, aż dotarliśmy do wielkiej dziury. Dziadzio wrzucił jedynkę i spróbował objechać ją lewym poboczem, skrajem pola Jeterów, i pikap utknął na dobre. Tata wrócił piechotą po traktor, a nam pozostało tylko czekać. Jak zwykle siedziałem z tyłu, więc miałem dużo miejsca. Mama była w szoferce między dziadkiem i babcią. Babcia powiedziała, że wyprawa do miasta to chyba nie najlepszy pomysł. Dziadzio tylko zgrzytał zębami.
Przyjechał tata. Przymocował do przedniego zderzaka sześ­ciometrowej długości łańcuch i powoli wyciągnął nas na drogę. On i dziadek doszli do wniosku, że lepiej będzie, jeśli traktor doholuje nas aż do mostu. Kiedy tam dotarliśmy, Dziadzio odczepił łańcuch, i tata pojechał dalej. My przejechaliśmy przez most za nim. Droga po drugiej stronie rzeki była jeszcze gorsza, dlatego tata ponownie zaczepił łańcuch i ciągnął nas przez ponad trzy kilometry, aż dotarliśmy do żwirówki. Tam zostawiliśmy traktor i ruszyliśmy do miasta z nadzieją, że jeszcze istnieje. Tylko Bóg wiedział, co nas tam czekało. Z trudem ukrywałem podniecenie.
W końcu wjechaliśmy na asfaltówkę i skręciliśmy w kierun­ku Black Oak, zostawiając za sobą długie smugi błota. Dla­czego nie można wyasfaltować wszystkich dróg? - myślałem.
Jak na razie wszystko wyglądało normalnie. Nie dostrzeg­liśmy ani powalonych drzew, ani porozrzucanych szczątków, ani wielkich wyrw w ziemi. Domy też były nietknięte. Na polach nikt nie pracował, bo deszcz zmoczył bawełnę, ale poza tym nie zauważyłem niczego szczególnie niepokojącego.
Oparliśmy się z tatą o dach szoferki i wytężając wzrok, wypatrywaliśmy pierwszych zabudowań miasta. Wkrótce je dostrzegliśmy. Odziarniarnia ryczała jak zwykle. Bóg ochronił także kościół. I wszystkie sklepy przy Main Street.
- Dzięki Ci, Panie - wymruczał tata.
Nie to, żeby brak zniszczeń mnie zmartwił, ale cóż, mogło być trochę ciekawiej.
Okazało się, że nie tylko my przyjechaliśmy do miasta. Na Main Street panował duży ruch, a na chodnikach roiło się od przechodniów - w poniedziałek to rzecz niesłychana. Zapar­kowaliśmy przed kościołem. Zobaczywszy, że jest nietknięty, pobiegłem do sklepu Popa i Pearl, przed drzwiami którego stał tłum ludzi. Wszyscy słuchali opowieści pana Reda Fletchera - zdążyłem w samą porę.
Pan Red - mieszkał w zachodniej części miasta - prze­widział nadejście tornada dzięki swemu psu, który schował się pod stół: to bardzo zły znak. Kiedy pies się schował, pan Red zaczął uważnie obserwować niebo i nie zdziwił się, kiedy gwałtownie pociemniało. Usłyszał tornado, zanim je zobaczył. Uderzyło nagle: lej grasował po jego podwórzu dopóty, dopóki nie zniszczył dwóch kurników i nie zerwał dachu z domu. Kawałek szkła zranił do krwi jego żonę, więc mieliśmy pierwszą prawdziwą ofiarę. Niektórzy słuchacze, ci najbardziej podekscytowani, chcieli pojechać na jego farmę, żeby obejrzeć zniszczenia.
- Jak wyglądał? - rzucił ktoś z tłumu.
- Lej? - odrzekł pan Red. - Był czarny jak węgiel. I dudnił jak pociąg towarowy.
Niesamowite. Nasz lej był jasnoszary, niemal biały, a jego czarny. Najwyraźniej nawiedziły nas wszystkie rodzaje tornada.

Tematy