Na niektórych ścianach wisiało tyle pięknych obra-
zów tak blisko siebie, że ich ramy stykały się ze sobą i żaden z nich nie potrafił przycią-
gnąć wzroku w tak żywej orgii kształtów i barw. Wszędzie stały serwantki wypełnione
szkłem artystycznym, rzeźbami z brązu, kryształowymi przyciskami i prekolumbij-
skimi posążkami. We wszystkich pokojach poustawiano za dużo mebli, ale każdy z nich
był niezrównanym przykładem swojego wieku i stylu. W ogromnym gabinecie znajdo-
wało się około pięciuset albo sześciuset rzadkich książek, wiele z bibliofilskich nakła-
dów i oprawnych w skórę, oraz kilkadziesiąt znakomitych małych figurek z kości sło-
niowej w serwantce, a także sześć potwornie drogich, kryształowych kul bez najdrob-
niejszej skazy; jedna tak mała jak pomarańcza, inna tak wielka jak piłka do koszyków-
ki, a pozostałe o różnych pośrednich rozmiarach.
Joshua odsunął zasłony w oknie, wpuszczając trochę światła, zapalił mosiężną lampę
i usiadł w nowoczesnym obracanym fotelu biurowym stojącym za ogromnym osiem-
nastowiecznym angielskim biurkiem. Z kieszeni marynarki wyciągnął dziwny list, który
znalazł w skrytce sejfu depozytowego banku First Pacific United. W rzeczywistości była
to tylko kserokopia; Warren Sackett, agent FBI, koniecznie chciał zachować oryginał.
Joshua rozłożył kopię i oparł ją tak, by móc ją widzieć. Obrócił się do niskiego stolika,
na którym spoczywała maszyna do pisania, przysunął go do siebie, włożył kartkę czy-
stego papieru do maszyny i szybko wystukał pierwsze zdanie listu.
290
291
Moja matka, Katarzyna Anna Frye, umarła pięć lat temu, ale ciągle wraca do życia
w nowych wcieleniach.
Przyłożył kserokopię do próbki i porównał je. Czcionka okazała się ta sama.
W obydwu wersjach oczko w małym „e” było całkowicie zapełnione tuszem, ponieważ
czcionek nie czyszczono od dłuższego czasu. W obydwu oczko w małym „a” było czę-
ściowo zamknięte i małe „d” wybijało się nieco wyżej niż pozostałe litery. Nie ulegało
wątpliwości, że list wydrukowano w gabinecie Frye’a, na maszynie Frye’a.
Sobowtór, człowiek, który w zeszły czwartek udawał Frye’a w banku w San Francisco,
ewidentnie posiadał klucz do tego domu. Ale jak go zdobył? Najprostsza odpowiedź
brzmiała, że Bruno mu go dał, co z kolei oznaczało, że ten człowiek jest przez niego za-
trudnionym, wynajętym sobowtórem.
Joshua poprawił się na krześle i zapatrzył na kserokopię listu, a w jego mózgu jak fa-
jerwerki eksplodowały różne pytania. Dlaczego Bruno uważał za niezbędne wynajęcie
sobowtóra? Gdzie znalazł takiego niezwykle podobnego do siebie człowieka? Od jak
dawna ten sobowtór dla niego pracował? Co robił? I jak często on, Joshua, rozmawiał
z tym dublerem, myśląc, że to Frye? Prawdopodobnie nie raz. Może częściej, niż roz-
mawiał z prawdziwym Brunem. Czy sobowtór był tutaj, w tym domu, w czwartek rano,
kiedy Bruno umarł w Los Angeles? Najprawdopodobniej. W końcu to tutaj napisał na
maszynie ten list, a potem włożył go do sejfu, więc tutaj musiał się o tym dowiedzieć.
Ale w jaki sposób dowiedział się tak szybko o śmierci? Ciało Bruna znaleziono w po-
bliżu budki telefonicznej... Czy to możliwe, że ostatnią rzeczą zrobioną przez Bruna
był telefon do domu i rozmowa z sobowtórem? Tak. Możliwe. Nawet prawdopodob-
ne. Trzeba będzie sprawdzić rejestry towarzystwa usług telefonicznych. Ale co obydwaj
mężczyźni sobie powiedzieli, zanim ten drugi umarł? Czy można przyjąć, że dzielili tę
samą psychozę — wiarę, że Katarzyna powróciła z grobu?
Joshua wzdrygnął się.
Złożył list, wsadził go z powrotem do kieszeni płaszcza.
Po raz pierwszy dotarło do niego, że w pokojach tych czai się mrok — natłok mebli
i kosztownych ozdób, okna osłonięte ciężkimi draperiami, podłogi pokryte dywanami
o ciemnych barwach. Nagle miejsce to wydało mu się jeszcze bardziej wyizolowane niż
ustronie zbudowane przez Leo na szczycie urwiska.
Szmer. W drugim pokoju.
Joshua, który właśnie obchodził biurko, zastygł. Poczekał, nasłuchiwał.
— Wyobraźnia — powiedział, starając się uspokoić.
Przeszedł szybko przez dom do drzwi frontowych i stwierdził, że szmer był na
pewno urojony. Przecież nic się nie stało. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy wyszedł na ze-
wnątrz, zamknął drzwi i przekręcił zamek.
292
293
W samochodzie, po drodze do swego biura w St. Helena, obmyślał następne pyta-
nia. Kto tak naprawdę umarł w Los Angeles w ubiegłym tygodniu — Frye czy jego so-
bowtór? Który z nich był w banku First Pacific United w czwartek — ten prawdziwy czy
jego imitacja? Czy kiedy pozna odpowiedź, to będzie mógł dokonać rozliczenia mająt-
ku? Miał pytań bez liku, ale piekielnie mało odpowiedzi.
Kiedy zaparkował samochód na tyłach swojego biura parę minut później, zrozumiał,
że powinien się mocno zastanowić nad radą pani Willis. Może trzeba będzie otworzyć
grób Bruno Frye’a, aby stwierdzić, kto jest w nim pochowany.
¬ ¬ ¬
Tony i Hilary wylądowali w Napa, wynajęli samochód i dojechali do siedziby sze-
ryfa Okręgu Napa w środę o 16.20. Lokal nie był tak ospały, jak biura szeryfów, które się
ogląda w telewizji. Wokół akt i dokumentów uwijało się żwawo kilku zastępców i dwie
pilne urzędniczki.
Sekretarka szeryfa siedziała za dużym, metalowym biurkiem, identyfikowana
przez plakietkę z nazwiskiem umieszczoną na jej maszynie do pisania: MARSHA
PELETRINO. Była kobietą o sztywnej sylwetce i surowych rysach, ale miała cichy, je-
dwabny i seksowny głos. Wbrew oczekiwaniom Hilary miała też zapraszający i przyja-
zny uśmiech.
Kiedy Marsha Peletrino otworzyła drzwi miedzy częścią służącą do przyjmowa-