Wtedy na dole usłyszał zajeżdżający samochód... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

NakryÅ‚ z powrotem twarz zmarÅ‚ego kocem. ZbiegÅ‚ na dół. W korytarzu natknÄ…Å‚ siÄ™ na EwÄ™. ByÅ‚a w biaÅ‚ym kitlu, w czepku sanitariuszki, a na ra­miona miaÅ‚a zarzuconÄ… pelerynÄ™. Za niÄ… z nosza­mi szedÅ‚ Wichniewicz i jakiÅ› WÄ™gier. Obaj byli ubrani jak sanitariusze.
- Wszystko w porzÄ…dku - powiedziaÅ‚a szep­tem Ewa. - Możemy go zabierać.
Wichniewicz podał mu biały kitel.
- Pójdziesz z nami?
- Tak.
Węgier uścisnął mu dłoń.
- Jestem ze szpitala Rakos... znajomy siostry Varfalvi.
- Dziękuję panu.
- Nie ma za co. Przysłał mnie doktor Szabolcsay.
Minęli go. Weszli na górę. Bukowy usłyszał głos Ewy:
- Załatwiłam, jak można było najlepiej.
- Dziękuję ci. I przepraszam za kłopot.
- Nie mów tak. Przecież Władek był naszym wspólnym przyjacielem. Jak się czujesz?
- Rozumiesz, że nie najlepiej.
- Rozumiem. Chciałabym ci coś powiedzieć, ale nie mogę.
- Mów. Nie krępuj się.
- Coraz bardziej bojÄ™ siÄ™ o ciebie,
- Takie już nasze życie.
- Posłuchaj mnie... czy nie mógłbyś nareszcie skończyć z tym chodzeniem...
- Nie mogÄ™... i nie chcÄ™.
- MógÅ‚byÅ› to zrobić dla mnie. Å»ylibyÅ›my spo­kojniej...
- To nieprawda. A zresztÄ… teraz nie mogÄ™...
- Trudno... - spojrzaÅ‚a w górÄ™, gdyż na scho­dach zjawili siÄ™ Wichniewicz z WÄ™grem. Zno­sili na noszach ciaÅ‚o Mrowcy. Schody byÅ‚y bar­dzo wÄ…skie i spadziste, wiÄ™c musieli z trudem przeciskać siÄ™ i uważać, by zwÅ‚oki nie spadÅ‚y z noszy.
Bukowy zarzucił na ramiona deszczowiec.
- Idziemy - powiedział do Ewy. Odwrócił się i pierwszy wyszedł na werandę.
Jechali w milczeniu przez caÅ‚e, ogromne mia­sto. Bukowy siedziaÅ‚ w karetce pogotowia, obok zwÅ‚ok Mrowcy. Z drugiej strony ulokowaÅ‚ siÄ™ Wichniewicz. ĆmiÅ‚ w zamyÅ›leniu papierosa.
- Jak myślisz - zapytał cicho - gdzie go rąbnęli?
- Chyba na granicy sÅ‚owacko-wÄ™gierskiej albo już na WÄ™grzech. Inaczej nie dojechaÅ‚by do Buda­pesztu.
- I skÄ…d wziÄ…Å‚ siÄ™ przy nim ten zÅ‚oty zega­rek?
- Nie mam pojęcia. Znasz naszą robotę...
Wiesz, że w drodze wszystko może się zdarzyć.
- To bardzo ważne... Bukowy wzruszył ramionami.
- Teraz to wÅ‚aÅ›ciwie nic już nie ma znacze­nia,
- Dla niego tak, ale dla nas... Może być grubsza wsypa.
- Zobaczymy.
- Będziemy musieli iść jego trasą. Na pewno widzieli go ludzie...
- Przede wszystkim Miko.
- Miko i może ktoś na granicy.
- To można sprawdzić - powiedział Jędrek - ale życia mu nie wrócisz...
ChwilÄ™ jeszcze jechali wzdÅ‚uż wysokiego mu­ru. Naraz karetka zatrzymaÅ‚a siÄ™ przed szerokÄ…, żelaznÄ… bramÄ…. Ewa wyskoczyÅ‚a z szoferki. WeszÅ‚a szybko do bocznych, ukrytych w murze drzwi. Po chwili ktoÅ› od wewnÄ…trz otworzyÅ‚ bramÄ™. Karetka wtoczyÅ‚a siÄ™ wolno na otoczone zewszÄ…d szarymi murami podwórze. Deszcz szemraÅ‚ w blaszanych rynnach, wiatr targaÅ‚ samotnym drzewem, wyra­stajÄ…cym z nÄ™dznego skwerku. GdzieÅ› wysoko nad murami paliÅ‚a siÄ™ mdÅ‚awo sÅ‚aba latarnia, a w jej blasku podwórze nabieraÅ‚o jeszcze bardziej po­sÄ™pnego wyglÄ…du.
KtoÅ› otworzyÅ‚ drugÄ… żelaznÄ… bramÄ™. Wichnie­wicz z WÄ™grem wyciÄ…gnÄ™li z sanitarki nosze. Ru­szyli w stronÄ™ ciemnego korytarza.
- To prosektorium - powiedziała szeptem Ewa.
- Ale nie bój się, załatwiłam, żeby Władka nie tknęli.
Bukowy spojrzał na nią z wdzięcznością.
Korytarz byÅ‚ dÅ‚ugi, szary, betonowy, jak tu­nel. Szli jeszcze chwilÄ™, potem minÄ™li ponurÄ… salÄ™ zawalonÄ… surowymi trumnami, wreszcie zatrzymali siÄ™ w zupeÅ‚nie pustym pomieszcze­niu. I tutaj Å›ciany byÅ‚y betonowe, jak w schro­nie, a pod sufitem paliÅ‚a siÄ™ odratowana żarówka. W jej nikÅ‚ym blasku twarze ludzi wyglÄ…­daÅ‚y jak szare maski.
Wichniewicz z WÄ™grem postawili nosze na podÅ‚odze. Po chwili z bocznych drzwi wyszedÅ‚ mężczyzna w biaÅ‚ym kitlu, jakby od dawna czekaÅ‚ na ich przybycie, rzuciÅ‚ porozumiewawcze spoj­rzenie w stronÄ™ Ewy i nagle zwróciÅ‚ siÄ™ do Bukowego:
- To pan jest jego przyjacielem?
- Tak - odparł szeptem, jak gdyby bał się zmącić spokój tego ponurego pomieszczenia.
Mężczyzna nerwowym ruchem poprawił okulary i wyciągnął dłoń.
- Miło mi pana poznać. Doktor Szabolcsay...
- SÅ‚yszaÅ‚em o panu... ChciaÅ‚bym panu podziÄ™­kować...
Doktor rozÅ‚ożyÅ‚ rÄ™ce ruchem wyrażajÄ…cym za­Å¼enowanie.
- To zbyt poważna sprawa, żeby dziękować - nerwowym ruchem zdarł z nosa okulary i zaczął je przecierać połą kitla. - Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, jak bardzo się narażamy - mówił cicho, lecz wyraźnie. - Chciałbym wyjaśnić, że jedyny sposób... to uznanie pana przyjaciela za człowieka nie zidentyfikowanego. Czy pan mnie dobrze zrozumiał?
- Tak.

Tematy