Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Daleko w lesie, na prawo od siebie, Jim usłyszał skrzypiący odgłos, jakby kilka wielkich drzew padło naraz od młócącego w dół uderzenia wichru. W chwi­lę później rozległ się drugi trzask nieco bliżej, a potem trzeci jeszcze bliższy. Jima przebiegł lodowaty dreszcz.
Brzmiało to tak, jakby jakiś wielki, niewidzialny olbrzym zmierzał w kierunku zamku, depcząc po drodze drzewa jak trawę.
- Wydział Kontroli! - rozległ się tłumiony przez wiatr głos Carolinusa. - Dajcie nam siłę! Oni atakują bariery, które dzielą królestwa! Dajcie nam siłę!
Wiatr łopotał, uderzał i targał za różdżkę, próbując usilnie wyrwać ją z uścisku ich rąk i zębów Aragha. Był bardzo bliski zwycięstwa. Potem Jim poczuł, jak z miejsca, które było jednocześnie w nim i poza nim, wlewa się w niego nowa energia. Nie miała żadnej formy ani ciężaru, nie dawała się wyczuć jako coś stałego czy gazowego. Po prostu napływała.
Gdy się zgromadziła, zdało mu się, że rośnie nie fizycznie czy nawet duchowo, ale w jakiś dziwny sposób, którego nie potrafił opisać. Nawet wzrok bardziej mu się wyostrzył. Tym razem było to jednak widzenie duchowe. Z dodatkową energią poczuł, że rozumie i widzi więcej, niż widział i pojmował kiedykolwiek przedtem.
Zdawało mu się, że spogląda na obszary wiedzy, z któ­rych istnienia nie zdawał sobie nigdy sprawy. Mógł niemal jakby przez szereg różnych, lekko zabarwionych tafli szkła dostrzec swój własny, dwudziestowieczny świat, opuszczony przez niego i Angie przed rokiem. Jego uchwyt na różdżce wzmógł się. Spojrzał na czarodzieja i zobaczył, że ten uśmiecha się do niego poprzez rozwianą wiatrem brodę.
Trzymali teraz mocno wyprostowaną różdżkę mimo wszelkich wysiłków wiatru, a błyskawice, jakie z niej wyskakiwały, były grubsze i silniejsze, rysując ochronne linie wokół ludzi i zamku.
Jednak to, co brzmiało jak kroki niewidzialnego olbrzy­ma, zbliżało się coraz bardziej.
Nagle Malvinne, który stał wewnątrz jasnej, ochronnej linii, wyrwał się i wybiegł na pole, przemierzając przynaj­mniej pół drogi od miejsca, gdzie wciąż leżała nieruchoma postać sir Hugha w zbroi. Mag padł na kolana wznosząc ręce do ciemniejących w górze chmur.
- Śmierdzielu, ty idioto! Wracaj! - krzyknął Carolinus.
Głos jego był teraz mocny i wznosił się nawet ponad wiatr. Malvinne nie mógł go nie usłyszeć, ale nie zwrócił na to uwagi.
Podniósł ręce jeszcze wyżej w stronę chmur, wyciągając je w błagalnym geście.
- Pomóżcie mi! - krzyknął do nich. - Pomóżcie mi teraz! Byłem wam wierny!
- Śmierdzielu! - krzyknął czarodziej, z nutą bólu w głosie. - Posłuchaj mnie...
Malvinne jednak zignorował go, wznosząc ramiona ku chmurom. Cała jego uwaga skupiała się teraz na nich.
Kroki olbrzyma brzmiały bardzo blisko. Jim widział, czy też czuł lub słyszał, było to wszystko naraz, coś jakby strunę naciągniętą aż do pęknięcia, strunę, która roz­brzmiewała pojedynczą nutą swego napięcia. Potem nagle pękła i przestała dźwięczeć.
- Byłem wierny... - głos czarnoksiężnika znów dobiegł słabo poprzez ryk wichru.
W chmurach ponad miejscem, gdzie klęczał Malvinne, powstało nagłe zawirowanie. Nieco dalej Król i Królowa Umarłych bledli już w swej enklawie. Jim poczuł, że nowa energia, która na niego spłynęła, znika, a choć chmury nie rozstąpiły się, zaczęła przez nie przeświecać jasność, jakby rzedły od góry.
Zobaczył wtedy po raz ostatni bezwładną postać Malvinne'a wiszącą jak martwa na końcu liny wciąganej w górę, w górę i w górę, w kierunku niknących duchów Króla i Królowej Umarłych. Im wyżej był, tym trudniej było go zobaczyć, jakby się stawał niemal przezroczysty jak oni, aż w końcu i oni, i chmury stali się jednym, i czarnoksiężnik też stał się jednością z chmurami, nie do odróżnienia od nich. Wtedy chmury rozstąpiły się ostatecznie. Słońce rozlało się przez nie, oświetlając zamek i otaczające go ziemie. Wiatr ucichł, a pozostałości energii, która nagle nadeszła i wypełniła Jima, opuściły go. Wraz z nimi odeszły resztki jego siły i znów zapadł w ciemność.
Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że upadł. Jednak znów ocknął się po paru chwilach. Dafydd i Brian pod­trzymywali go i zdejmowali z niego zbroję. Carolinus stał z boku z laską, która nie była już-większa niż na początku.
Twarz miał białą i wyglądał, jakby miał tysiąc lat. Laska jednak zdawała się go podtrzymywać i kiedy zdjęto już z Jima resztę zbroi, wyciągnął do niego zadziwiająco silne ramię i złapał go za rękę pomagając mu wstać.
- Idźcie - powiedział do Briana i Dafydda - do tych, które na was czekają.
Dafydd i Brian zawahali się przez chwilę, a potem odwrócili się i pobiegli razem w stronę zamku. Pod­trzymywany przez czarodzieja Jim szedł za nimi. Teraz z nagle opustoszałej, otwartej bramy za zwodzonym mostem wybiegły trzy postacie. Były to Geronde Isabel de Chaney, Danielle, w bardzo już zaawansowanej ciąży, i Angie.