— Tutaj pokój może być więc utrzymany, a my da-
lej będziemy strzegli przełęczy i mostu dla Rzeszy.
Wszyscy pokiwali głowami zadowoleni. Naraz do przodu wysunął się Ksawery.
— Co za dzień! — zawołał z udaną wesołością. — Aiwa zaprasza wszystkich wieczo-
rem na ciastka.
To było to! Jakże lubiłem te ciastka! Kandyzowane kasztany i duszone jabłka pie-
czone w torebkach z buczynowego ciasta, które potem nadziewano jeszcze świeżo ubi-
tą pianą, jagodami i siekanymi orzechami. Jeśli takie ciastko pękło komuś przy jedze-
niu, połowa zawartości spływała po brodzie, odzieży i rękach. Ten smakołyk wolno było
zlizywać, także z siebie nawzajem, co stanowiło ulubioną zabawę młodych i nierzadko
początek zalotów. Poczęstunek taki był tradycyjną ceremonią, za której pośrednictwem
matka narzeczonej powiadamiała całą wieś, że jej córka następnego wieczoru wycho-
dzi za mąż. Ksawery zapowiedział więc nieodwołalnie na jutro moje zaślubiny z Rijesz.
Wszyscy radośnie przyjęli zaproszenie, bez wątpienia omówione już przez Radę Star-
ców, kiedy ja siedziałem „w areszcie” w domu Firuza.
Oddaliłem się od gromady niepostrzeżenie jak odurzony; nie wiedziałem, dokąd się
udać. Najchętniej wpełzłbym do nie zamieszkanej warowni mego wojowniczego rywa-
la. Budowla ta nie sprawiała wrażenia, żeby jej właściciel, który ją wznosił własnymi rę-
koma, miał zamiar kiedykolwiek w niej zamieszkać. Był to opuszczony niczym skorupa
ślimaka dom rozbitej miłości.
Skierowałem się ku kościołowi, umyślnie omijając „mój dom”, gdzie Aiwa w asyście
córki piekła już chyba ciastka. Wydarzenia dnia: wizyta dostojnego gościa i ogłoszenie
315
zaręczyn, stanowiły dla kobiet niecodzienny temat do rozmów. Cieszyły się, że mogą
oplotkować oblubieńców i nie myśleć o jutrze, tylko szykować siebie i dzieci na jedze-
nie ciastek. Kiedyż ostatnio była okazja, by włożyć odświętny strój, czepek, wstążki, pu-
szyć się i nawzajem przyćmiewać?
Widziałem te przygotowania, wdrapując się stromymi uliczkami pod górę.
Z pewnością mnie potajemnie obgadywano, ale nie mogłem konkurować z Murzynem
walącym w kocioł na garbatym zwierzęciu. Po bez mała rocznym pobycie we wsi by-
łem już uważany prawie za swego. Co dzień rano i wieczorem każdy mógł mnie oglą-
dać podczas modlitwy i mszy, każdy mógł wysłuchać mojego śpiewu i kazania. Ko-
biety przejmowały się moimi naukami, przebiegał je nawet pod ciężarem grzechów
miły dreszcz, potrafiły wejrzeć w swoją duszę, lecz tylko dopóki nie wyszły z kościoła.
W drodze do domu rozwiewały się ich mocne postanowienia poprawy i pragnienie
zbawienia, do głosu zaś dochodziły powszednie batalie o zioła i proszki przeciwko po-
dagrze i bólowi zębów, tłuczone smardze i mielony róg koziorożca na przedłużenie „sił
miłosnych” i „szybsze dziedziczenie”.
Liczyłem zatem, że będę z Panem sam w jego przybytku. Mieliśmy przecież ze sobą
co nieco do uzgodnienia wobec nadzwyczajnego zagrożenia mego celibatu. Tymcza-
sem zaraz po przekroczeniu progu natknąłem się na parę, której bym się nigdy tutaj nie
spodziewał. W pierwszej ławce, przytuleni do siebie i ze śmiertelnie poważnymi mina-
mi, klęczeli Firuz i Madulajn.
Otrząsnąwszy się z mocnego, przyznaję, zakłopotania, zacząłem jak zawsze odpra-
wiać nabożeństwo. Firuz nie umykał wzrokiem i po raz pierwszy nie widziałem w jego
oczach nienawiści, lecz tylko smutek. Do spojrzenia Madulajn byłem przyzwyczajony,
przechodziło przeze mnie niby przez powietrze.
— Williamie — zwrócił się do mnie Firuz, gdy zakończyłem modły — jesteś kapła-
nem…
Nie całkiem, pomyślałem, ale odrzekłem:
— Tak.
— Wobec tego połącz nas węzłem małżeńskim. Chcemy z Madulajn jeszcze dziś
opuścić wieś i dolinę. — Milczałem zaskoczony. — Mój dom darowuję tobie i Rijesz…
— Przemknęło mi przez głowę, że nigdy nie bylibyśmy w nim szczęśliwi. — My uda-
jemy się na obczyznę, najmę się tam jako żołnierz albo myśliwy. Madulajn jest gotowa
dzielić ze mną życie, więc prosimy, żebyś nam udzielił błogosławieństwa.
Klęczeli przede mną oboje tak dumnie i tak szalenie zdecydowani, że drżały mi ręce,
kiedy nakładałem stułę i brałem krucyfiks, aby im podać do pocałowania. Na ołtarzu le-
żały dwie obrączki. Gdy im je wręczałem, paliły mi palce jak rozżarzone węgle. Nałożyli
sobie nawzajem obrączki z tak czułym zaufaniem, że zabolało mnie serce.
Związałem stułą ich połączone ręce i długo modliłem się po cichu. Wtargnąłem
316
w życie tych wiejskich dzieci, wypędziłem je z raju, a oni mi wybaczyli! Odpuścili mi
moje samolubstwo, ostatecznie wdzięczni za to, że się odnaleźli.
Ech, podły Williamie, ty kramarska duszo! Słusznie czujesz się teraz upokorzony
w obliczu tak wielkiej miłości! Czyż nie odrzuca ona jak cuchnącego płaszcza twoje-
go stręczycielstwa, twojego małostkowego wyrachowania? Ty zostajesz tutaj, pozwala-
ją ci ożenić się z najmłodszą i jedyną córką majętnego gospodarza, a zatem przy twoim
wstręcie do pracy wygodnie połączysz urząd kapłana z jarzmem małżeństwa, stłumisz
w sobie świadomość zdrady Ecclesiae catholicae, zdrady samego siebie…
— Amen — powiedziałem głośno i otrząsnąłem się z wątpliwości. — Niech Bóg was
strzeże i ochrania waszą miłość! Nowożeńcy wstali.
— Gdy jutro wieczorem — zwrócił się do mnie Firuz — przeniesiesz przez próg swo-
ją żonę, pomyśl o nas… — temu silnemu mężczyźnie głos załamał się ze wzruszenia.
Milcząc ścisnąłem mu rękę. Madulajn dokończyła za niego:
— Bo wtedy, Williamie, będziemy się modlić pod gołym niebem na obcej ziemi, po
raz pierwszy wolni i… szczęśliwi!
— Nie zapomnij o nas! — powiedział Firuz i zauważyłem łzy w jego oczach, kiedy
wyszedłszy z kościoła spoglądaliśmy na pogrążającą się w wieczornym zmierzchu doli-