Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Wyobrażałem sobie Olimp jako groźny, odosobniony szczyt górski, szczególnie wysoki,
niebosiężny, niedostępny dla śmiertelników, a tu zwykły sobie grzbiet o trzech załamaniach;
właśnie ten wyższy to Olimp, a który z nich wyższy?... Może ten, a może tamten...
Gdybym wiedział, że stanę się przez to bliższy bogom, może bym jeszcze szedł na Olimp, ale
tak — szkoda fatygi, płyńmy dalej.
Od morza płynie ku nam statek, po cichu, powoli, bez dymu. Nie ma ruchu na nim, nie widać
ludzi. My, zda się, prędzej płyniemy kajakiem od niego. Czyżby stał na kotwicy? Nie widać
białej piany ciętej dziobem, nie widać śladu fal za nim. Stoi, najwidoczniej stoi, ale dlaczego?
To statek — trup! Statek na mieliźnie, wyrzucony przez sztormowe fale. Siadł wysoko na
piasku, prościuteńko i sztywno — bezużyteczny grat, wrak nie zasługujący nawet na pogrzeb!
Drugi taki minęliśmy koło Salonik, ale tamten, nie czekając na pamięć ludzką, sam sobie trzy
krzyże wzniósł nad wodą, sam sobie wystawił wieczny pomnik. To olbrzymi wojskowy
transportowiec zatonął, storpedowany przez niemiecką łódź podwodną. Podobno leży tam na
dnie trzy tysiące francuskich żołnierzy. Trzy tysiące, jak łatwo wymawia się tę liczbę. Płytko
tam, więc nie mógł się pogrążyć i pozostały nad wodą czubki masztów z rejkami, trzy
wysmukłe cieniutkie krzyże cmentarne.
Katastrofa
Monotonia brzegów, równe bułki pagórków działaj usypiająco, a do tego upał! Słońce, niby
gorący rżący prysznic, spływa po ramionach i piersi; czuję wyraźnie materialność promieni: są
ciężkie, duszne i ruchome. Przed zachodem płynę „po omacku”, słońce bowiem świeci mi
prosto w oczy. I woda, i słońce jednakowo oślepiające. Nie widzę nawet żagla. Włożyłem na
twarz włóczęgowski beret, a w nim palcem dziurę przedłubałem. Przez otwór ten, przez kłaczki
czarnej wełny, mogę od czasu do czasu spojrzeć, do-
Wpłynęliśmy pomiędzy Eubeę a ląd grecki. Chleb: skończył się i okropnie się chce pić. Głowa
raz po rai uderza o ramię ze znużenia. Nogi drętwieją. Takiego łamania nie miałem już bardzo
dawno. Skaczę do wody dla wyprostowania kończyn, ale po chwili znowii wraca poprzedni
stan. Fale niewielkie, ale tłuką o brzeg dostatecznie, aby zniechęcić do lądowania. Dój piero
rano znajduję maleńką zatoczkę wśród skał. Mi- mo dobowej głodówki czuję się silny.
Trafiamy szczęśliwie na studnię. Z wyglądu nieszczególna: porosła trawą, bez najmniejszego
śladu użytkowania. Morduję się nad sposobem wydostania wody, Wiążę ze sobą paski, ręcznik,
wszystko, co ma długi kształt. Nareszcie pełna manierka! Pijemy. Woda mdłą słonawa,
wstrętna. Wypiłem parę łyków — więcej ni mogłem. Junga po małej próbie jedzie do rygi.
Lewy brzeg, to znaczy brzeg Eubei, na mapie oznaj czony jest jako bezludny, płyniemy więc
prawym, tymczasem jest odwrotnie: na lewym widać dużo domków, a na prawym ani żywej
duszy...
Kłócimy się o ostatnią kroplę wody, wersalsko ustępując sobie nawzajem.
Na horyzoncie — ni to skała, ni to łódź.
Pędzimy na wiosłach ostatkiem tchu, byleby nie uciekła od nas. Pot kropelkami ścieka z nosów
i jest nam bardzo słabo. Liczymy nawzajem uderzenia pulsu (lekarze!).
Na szczęście dopędzamy rybaków. — Oriste nero! — Prosimy o wodę! — krzyczymy już z
dala.
Czuję głupi wyraz własnych oczu; jest w nich tyle błagania i tyle strachu, że wstydzę się za
siebie. Dostaję ogromny kubek wody, wypijamy ją trzymając naczynie drżącymi rękami.
Śmieszne! Rybacy patrzą z politowaniem. Napełniamy jeszcze butelkę.
Efharisto! Cherete! —— i jazda dalej.
Zjawia się tymczasem fordewind i wypycha nas na środek dużej zatoki, tam złośliwie ucicha
pozostawiając nas w położeniu bez wyjścia. Przy takim zmęczeniu i osłabieniu wykluczone jest
dopłynięcie do brzegu na wiosłach, a tu słońce już zaszło. Czerwona łuna pociesza, że jutro

Tematy