Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Kto zbudował te wieże? Czy to
ziemia trollów?
— Nie — odparł Obieżyświat. — Trolle nic nie budują. Nikt tutaj nie miesz-
ka. Ongi, przed wiekami, żyli tu ludzie, ale dziś już ich nie ma. Legenda mówi, że padł na nich cień Angmaru i znikczemnieli. Cały kraj spustoszono podczas wojny, która doprowadziła do upadku Północne Królestwo. Działo się to jednak tak
dawno, że nawet wzgórza o ludziach zapomniały, jakkolwiek cień wciąż jeszcze
zalega te ziemie.
— Skąd znasz tę historię, jeżeli ten kraj opustoszał i zapomniał o swojej prze-
szłości? — zapytał Peregrin. — Zwierzęta i ptaki nie opowiadają takich rzeczy.
— Potomkowie Elendila nie zapominają nic z tego, co przeminęło — rzekł
206
Obieżyświat. — O wielu rzeczach, o których ja nie umiem wam opowiedzieć, pamięta się w Rivendell.
— Bywałeś nieraz w Rivendell? — zapytał Frodo.
— Tak — odparł Obieżyświat. — Mieszkałem w Rivendell czas jakiś i po-
wracam tam, ilekroć mogę. Tam zostało moje serce, los jednak nie pozwala mi
cieszyć się spokojem, nawet w pięknym domu Elronda.
Góry zacieśniały swój krąg dokoła wędrowców. Gościniec w tym miejscu
raz jeszcze skręcił na południe, ku rzece, lecz zarówno drogę, jak rzekę straci-
li teraz z oczu. Weszli w długą dolinę, wąską, głęboko wciętą w teren, mroczną
i cichą. Pogięte korzenie sędziwych drzew zwisały nad urwiskami, sosny pięły
się wysoko na zbocza. Hobbitów ogarnęło wielkie znużenie. Posuwali się wolno,
bo musieli sobie torować szlak przez bezdroża, wśród powalonych pni i rumo-
wisk skalnych. Starali się, póki mogli, unikać wspinania się w górę, ze względu
na Froda, a także dlatego, że było doprawdy trudno znaleźć jakąś możliwą drogę,
prowadzącą wzwyż z ciasnych dolinek. Trzeciego dnia marszu przez tę okolicę
zmieniła się pogoda. Wiatr dął stale od zachodu niosąc od odległych mórz wody,
które rzęsistym deszczem wylewał na ciemne głowy gór. Pod wieczór wędrowcy
byli już przemoczeni do nitki, a popas nie dał im wypoczynku, bo nie mogli roz-
palić ogniska. Nazajutrz góry spiętrzyły się nad nimi jeszcze wyżej i stromiej, tak że musieli zboczyć z wytkniętego kursu bardziej ku północy. Przewodnik zdradzał już pewien niepokój, bo mijało dziesięć dni od zejścia z Wichrowego Czuba
i zapasy prowiantów były na wyczerpaniu. Deszcz lał ciągle.
Nocą biwakowali na kamiennej półce pod skałą, w której otwierała się płyt-
ka koliba, a raczej nieznaczne wgłębienie w ścianie. Frodo był niespokojny. Od
zimna i wilgoci rana rozbolała go dotkliwiej niż kiedykolwiek, a ból i lodowate
dreszcze spędzały sen z oczu. Hobbit kręcił się i przewracał nasłuchując z trwo-
gą posępnych nocnych szmerów: wiatru świszczącego w rozpadlinach, kapania
kropli, trzasków i łoskotu odrywającego się nagle i spadającego w dół kamienia.
W pewnej chwili wydało mu się, że czarne cienie pełzną ukradkiem, by go zadu-
sić, lecz gdy podniósł głowę, nie zobaczył nic prócz pleców Obieżyświata, który
siedział skulony, ćmił fajkę i czuwał. Frodo położył się znów i zapadł w niespo-
kojny sen. Śnił, że przechadza się po trawniku w swoim ogrodzie w Bag End, lecz
cały ogród był nikły, mglisty, mniej wyraźny niż wszystkie czarne cienie śledzące go zza żywopłotu.
Rano budząc się stwierdził, że deszcz ustał. Chmury jeszcze zalegały niebo, lecz już się rozpraszały, blade smugi błękitu prześwitywały między nimi. Wiatr
znów się odmienił. Tego dnia nie wyruszyli w drogę o świcie. Natychmiast po
207
śniadaniu, które zjedli na zimno i bez przyjemności, Obieżyświat sam wypuścił
się na zwiady polecając hobbitom czekać pod ochroną skalnego nawisu, dopóki
nie wróci. Zamierzał, o ile to będzie możliwe, wspiąć się na szczyt i stamtąd