Teraz zaznaczał już swoją obecność. Zwłaszcza wieczorem badał po
omacku, na wszystkie strony, rozmiary swego gniazdka...
„Boże! Jakże tu ciasno! – zdawał się mówić. – Czyż to się nigdy nie skończy?...”
I zasypiał. W dzień, na przechadzce, zachowywał się grzecznie, ale rzec by można, że to
on patrzał oczyma matki, bo oczom jej wszystko wydawało się nowe. Co za żywość barw!
Zda się, że przyroda świeżo położyła je na swym płótnie. A i Anetka miała piękne rumieńce.
Serce jej biło mocniej i krew żywiej napływała do twarzy. Rozkoszowała się każdym sma-
kiem i zapachem. Gdy nikt jej nie widział, zjadała prędko trochę śniegu leżącego na drodze...
Przepyszne!... Przypominała sobie, jak dzieckiem będąc czyniła to samo, gdy tylko wycho-
wawczyni spuściła. ją z oka. Lubiła także ssać badyle trzcin, zmarznięte, wilgotne: czuła wte-
dy w gardle dreszcz łakomego zachwytu, i – jak płatek śniegu tający na języku, tak ona roz-
pływała się w rozkoszy.
Gdy już przez godzinę lub dwie nachodziła się po polach, po zaśnieżonych drogach, sama,
a we dwoje, pod szarym baldachimem nieba, zasłuchana w świergot swej własnej, małej wio-
sny – wracała potem do miasta z błyszczącymi oczyma „i czerwonymi, wysmaganymi wia-
trem policzkami. Przechodząc koło cukierni zawsze ulegała pokusie jakiegoś słodkiego przy-
smaku, miodu czy czekolady (ach, jakiż ten malec łakomy!) – a potem szła o zmierzchu
usiąść w kościele, przed ołtarzem, który był jak miód, ciemny i złoty. I ona, która nie prakty-
kowała, która nie wierzyła (myślała, że nie wierzy), pozostawała tam aż do zamknięcia bra-
my, śniąc, modląc się, kochając. Noc zapadała, lampy przed ołtarzem, kołysząc się lekko,
połyskiwały przyciągając w mroku ostatnie błyski światła. Anetka zapadała w półsen; trochę zzięb-
nięta mimo wełnianej peleryny, grzała się w cieple swego własnego słońca. Pokój święty był w niej.
Śniła dla swego dziecka życie otulone słodyczą i ciszą – i jej własnymi ramionami miłości.
W pierwszych dniach nowego roku dziecko przyszło na świat. Syn. Sylwia zdążyła w sam
czas, by go odebrać. Zainteresowana, baczna pomimo bólów, które jej chwilami wyrywały
jęk skargi, ale nie łzy – Anetka, trochę zawiedziona, ze zdziwieniem uświadamiała sobie, że
93
raczej jest świadkiem tego faktu niż jego sprawcą. Oczekiwane wielkie wzruszenie nie zja-
wiło się. Z chwilą rozpoczęcia pracy jest się jak gdyby pochwyconą w pułapkę bez możności
wymknięcia się z niej: trzeba więc iść, iść do końca. I wtedy, zrezygnowawszy, dobywa się
wszystkich sił, by dotrzeć jak najprędzej. Umysł pozostaje jasny, lecz wszystkie moce zajęte
są całkowicie wytrzymywaniem bólów. Nie myśli się wcale o dziecku. Nie ma miejsca na
tkliwość i egzaltację. Uczucia te, które przedtem wypełniały serce, cofnęły się w cień. To już
naprawdę „praca” – twarda i ciężka praca ciała i mięśni; praca wyłącznie fizyczna, która nie
ma w sobie nic z piękna ani nie daje żadnego zadowolenia... Aż do wyzwalającej chwili, gdy
się poczuje, jak z własnego ciała wyślizguje się małe ciałko... Nareszcie!
Natychmiast radość odżywa. Anetka, szczękając zębami. wyczerpana, bliska zatonięcia w
jakimś oceanie arktycznym, wyciągnęła zimne jak lód ręce, by pochwycić i utulić w rozbitych
członkach swój owoc żywy: ukochanego!
A teraz jest rozdwojona. Już nie dwoje w jednym, jak wpierw. Poza nią żyje część jej sa-
mej, oderwana w przestrzeni, jak mały satelita krążący wokoło planety, maleńka dodatkowa
wartość o nieogarnionej mocy działania w świecie psychicznym. Rzecz dziwna, że w tej
dwoistości powstałej z podziału jednej istoty – istota duża silniej opiera się na małej niż mała
na dużej. To bezsilne kwilenie właśnie dzięki swej bezsilności stawało się dla Anetki źródłem
siły. Jakimże bogactwem darzy umiłowana istota nie mogąca się bez nas obejść!... Małe zwie-
rzątko chciwie ssało stwardniałe piersi Anetki – a ona z równą chciwością wlewała w ciało
swego syna strumień mleka i nadziei, rozpierających jej wezbraną pierś.
I wówczas zaczął rozwijać się pierwszy, przejmujący cykl tej vita nuova22 – stare jak świat
odkrywanie świata, które od nowa przeżywa każda pochylona nad kołyską matka. Z bijącym
sercem czuwa niestrudzenie, oczekując przebudzenia swego „śpiącego królewicza”. W szafi-
rach jego ciemnofiołkowych oczu Anetka mogła się przeglądać – tak były błyszczące. Cóż
widziało to spojrzenie, nieokreślone i bezkresne jak wielkie oko nieba, o którym trudno po-
wiedzieć, czy puste jest, czy głębokie, ale w błękitnym blasku jego kręgu zawarty jest świat...
Jakież to niespodziane cienie rzucają nagle na to czyste zwierciadło obłoki cierpień, niewi-
dzialnych gniewów i nieznanych, nie wiadomo skąd rodzących się namiętności. Z przeszłości
mojej, czy z twojej przyszłości? Dwie strony tego samego medalu. „Ty jesteś tym, czym ja
byłam. Ja jestem tym, czym ty będziesz. Czymże ty będziesz? Czymże ja jestem?” Anetka
sobie samej zadawała pytania patrząc w oczy swego sfinksa. I obserwując tę świadomość, z
godziny na godzinę wyłaniającą się z otchłani – nieświadomie przeżywała od nowa w tym
homunkulusie narodziny ludzkości.