Każde o grudę uderzenie
kopyta odbijało się w uchu, w mózgu i w duszy. Gorączkowa wyobraźnia stawiała w mroku
przed oczy postać ciemnego jeźdźca. Nagle rozległo się ciche kołatanie w szybę palcem,
ostrożne a natarczywe. Chory je słyszał. Począł budzić pannę Miję, wołać na nią coraz
wyraźniej. Gdy wciąż twardo spała, musiał wstać i na swej obolałej nodze pokusztykać do jej
posłania. Dotknął ręką zwieszonej głowy i pociągnął za włosy, żeby obudzić. Ocknęła się i
przez chwilę siedziała na pościeli nie mogąc przyjść do siebie. Szepnął jej nad uchem, że
stukają. Pojęła sama i wciąż nasłuchiwała. Odrowąż zrozumiał, że musi być chyba coś
najgorszego, bo poczęła modlić się z cicha, szeptem bolesnym i jękliwym, przez szczękające
zęby. W mgnieniu oka porwała się, wciąż łykając stargane modlitewne sylaby, wrzuciła na się
ciepłe okrycie i rękoma febrycznie drżącymi zapaliła świeczkę w latarni. Jak ptak wionęła do
zimnej sali, otwarła drzwi wejściowe i ze zduszonym piskiem na dwór wypadła. Chory
wychylił się ze swego łóżka, podpatrując, co się też okaże – i czy trzeba będzie ukrywać swą
książęcą mość w stodole.
Usłyszał w sieni dworskiej radosny krzyk panienki i po chwili zobaczył przy blasku latarni
wniesionej do sali, że jego opiekunka wisi u szyi i kołysze się w ramionach wysokiego,
starego człowieka. Pocałunek tych dwojga był niemy i ekstatyczny, trwał bez końca. Gdy
nareszcie przychodzień postawił pannę Miję na ziemi, Odrowąż zobaczył jego twarz. Był to
człowiek wysoki, z siwymi wąsami – ubrany w kubrak z futrem, w baranią czapkę i wysokie
buty. Książę domyślił się, że to jest ojciec. Stary Brynicki, wszystek jeszcze śniegiem
zasypany i w soplach zlepiających włosy, przypatrywał się córce. Coś do niej czy do siebie
szeptał gładząc ją po głowie ręką, z której nie zdążył ściągnąć prostackiej rękawicy o jednym
palcu. Blask latarni padł w głąb sypialnej izdebki. Rzuciwszy tam okiem starzec dojrzał nagle
człowieka w łóżku córki i z głębokim zdumieniem skinął ręką. Panna Salomea zaczęła
prędko, jednym tchem rozpowiadać historię rannego – przybycie po bitwie małogoskiej,
wszystkie przejścia i okoliczności, rewizje i jazdę do miasta.
Stary Brynicki słuchał posępnie, bez ufności i niecierpliwie. W trakcie tego wywodu
wszedł do izby sypialnej. Zdjął czapkę i wzniósłszy wysoko latarnię z bezwzględnością
przypatrywał się rannemu. Ten podźwignął się na łokciu i bezmyślnym uśmiechem witał ojca
swej opiekunki.
– Gdzież to kolega zostałeś tak poraniony? – zapytał starzec.
– Pod Małogoszczem.
– To was tam poczciwy rodak Dobrowolski z Gołubowem i Czengierym macał. Niezbyt
wam tam poszło...
41
– O, nie!...
– I to aż tak ciężkie są rany, że panieńskiego łóżka trza było do opatrzenia?
– Panna Salomea była tyle łaskawa, że mię tu umieściła, gdym przyszedł.
– Jakież to są rany? Bo to ja stary jestem praktyk. Na ranach się od dawna rozumiem.
Może uśmierzę te delikatne bóle.
Bez pardonu odchylił kołdrę i począł lustrować rany na głowie, pod okiem, na plecach,
piersiach, w biodrze... Nie były to jednak oględziny zaradcze, lecz raczej badanie prawdy i
istoty zjawiska. Rany nie wzruszyły starego żołnierza. Coś tam półgębkiem radził przykładać
– a kuli szukać wciąż, tnąc miejsce naokoło rany, nawet samemu... Zakonkludował:
– A jak tu kolegę zdybią, to nie tylko puszczą z dymem wszystko, co zostało, ale i tobie
nie zborgują.
Lepiej może na kurację do lasu uskoczyć. Swierczyna wyciąga gorączkę. Błoto, jak się na
nim śpi, podgaja te tam postrzały. Sama kula prędzej by wypadła, bo ją do ziemi ciągnie.
– Ja tego samego pragnę. Żebym tylko mógł ustać na nogach i chodzić!