Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— To wszyscy — bardziej stwierdził, niż zapytał.
Zgodnie pokiwaliśmy głowami. Przesunął po nas wzrokiem. Spuściłem oczy.
Z najwyższym wysiłkiem powstrzymywałem dłonie od sięgnięcia po nóż lub po
miecz. Wiele mnie kosztowało, żeby stać swobodnie.
— Żałosna banda włóczęgów. — Byliśmy dla niego godni pogardy. — Prze-
wodnik! Byliśmy w drodze cały dzień. Każ chłopakowi zająć się naszymi końmi.
Przygotuj coś do jedzenia. Potrzebujemy więcej opału. I ciepłej wody do mycia.
— Znowu na nas zerknął. — Nie szemrać mi tam, dobrze radzę! Człowieka, które-
go szukamy, nie ma między wami, nic więcej nas nie obchodzi. Róbcie, co trzeba, a nie będziecie mieli kłopotów. Możecie się zająć swoimi sprawami.
Dał się słyszeć lekki szmerek przytakiwań, ale większość słuchających przyję-
ła przemowę ciszą. Kapitan prychnął pogardliwie, potem zwrócił się do podwład-
nych i coś do nich powiedział. Chociaż rozkazy im się nie spodobały, ci dwaj,
222
którzy niepokoili żonę druciarza, stanęli na baczność. Zajęli miejsce przy ognisku rozpalonym przez Opokę, zmuszając członków naszej karawany do odejścia.
Opoka zamieniła kilka słów ze swoimi pomocnikami, po czym dwóch odeszło
zająć się końmi strażników, a trzeci nanieść wodę. Ona sama ruszyła ciężko po
zapasy żywności.
Do obozu powrócił kruchy spokój. Wilga rozpaliła drugi, mniejszy ogień.
Usiadła przy nim wraz z trupą aktorską i pomocnikami Opoki. Właścicielka koni
oraz jej mąż położyli się spać.
— Chyba już nic się nie będzie działo — zauważył Szkopuł, ale jednocześnie
nerwowo wykręcał palce. — Muszę się wyspać. Ty się z Chucherkiem umawiaj,
który kiedy ma wartę.
Ruszyłem z powrotem do owiec. Zatrzymałem się po drodze i spojrzałem na
obóz. Strażnicy rysowali się jako czarne sylwetki wokół ognia; próżnowali ga-
wędząc, tylko jeden stał na uboczu, trzymając wartę. Patrzył w stronę drugiego
ogniska. Poszedłem za jego wzrokiem. Nie potrafiłem zdecydować, czy Czarka
patrzy tylko na niego, czy też na nich wszystkich. Tak czy inaczej, nietrudno było odgadnąć, co jej się kłuje w głowie.
Skręciłem i wróciłem do wozu Opoki. Wyjmowała z worków soczewicę; od-
mierzała ziarna do kociołka na zupę. Dotknąłem lekko jej ramienia. Podskoczyła.
— Przepraszam. Może przyda się pomoc?
Uniosła brew, zdziwiona.
— Do czego?
Spuściłem wzrok na swoje stopy, starannie wybrałem kłamstwo.
— Nie podobało mi się, jak patrzyli na żonę druciarza.
— Potrafię sobie radzić z nieokrzesanymi mężczyznami. Inaczej nie mogła-
bym być przewodnikiem karawany. — Wsypała do kociołka sól, potem garść
przypraw.
Pokiwałem głową i nie powiedziałem nic. Była to prawda zbyt oczywista, że-
by ją kwestionować. Mimo wszystko nie odszedłem, więc po kilku chwilach Opo-
ka podała mi wiaderko, żebym przyniósł wody na zupę. Usłuchałem jej chętnie.
Potem stałem jej za plecami, aż napomniała mnie szorstko, żebym przestał za-
wadzać. Przeprosiłem i wycofałem się, przewracając przy tym wiaderko. Wobec
tego jeszcze raz przyniosłem świeżej wody.
Wziąłem koc z wozu Szkopuła i szczelnie się weń zawinąłem. Kilka godzin
leżałem pod wozem, ale nie spałem. Obserwowałem Wilgę i Czarkę. Zauważy-
łem, że pieśniarka nie wyjęła harfy tego wieczoru, jak gdyby nie chciała na siebie zwracać uwagi. Jakoś mnie to uspokoiło co do jej zamiarów. Mogła przecież przysiąść się do ognia strażników z harfą w dłoniach, zyskać ich przychylność kilkoma pieśniami, a potem zaproponować korzystną transakcję. Ona jednak zdawała się
zajęta, podobnie jak ja, obserwacją Czarki. Dziewczyna jeden raz podniosła się
z miejsca przy ogniu. Nie słyszałem, co powiedziała Wilga, ale Czarka spojrza-
223
ła na nią wściekła, a mistrz Jar gniewnym głosem nakazał dziewczynie wracać na miejsce. On z całą pewnością nie chciał mieć ze strażnikami nic do czynienia. Nawet kiedy wszyscy położyli się spać, ja nie zaznałem spokoju. Nadszedł czas, by zluzować Chucherko; poszedłem niechętnie, gdyż nie miałem żadnej pewności,
czy Czarka nie wykorzysta godzin nocnych na odwiedziny u strażników.
Chucherko na warcie spał jak zabity; musiałem go obudzić, żeby wysłać do
wozu. Okryłem ramiona kocem i zatopiłem się w rozmyślaniach o sześciu strażni-
kach śpiących przy ogniu. Jakżeż nienawidziłem jednego z nich! Przypominałem
go sobie scena po scenie — głupio uśmiechnięty nakładał skórzane rękawice, szy-
kując się do bicia; nadąsany, gdy książę Władczy udzielał mu reprymendy za to,
że złamał mi nos, przez co prezentowałbym się nie najlepiej, gdyby książęta mie-li życzenie mnie zobaczyć. Pamiętałem, z jaką nonszalancją wypełniał zlecone
przez księcia Władczego zadanie, jak łatwo pokonał moją obronę, gdy ze wszech
sił broniłem się przed Mocą Stanowczego.
Piorun mnie nie rozpoznał. Przesunął po mnie wzrokiem obojętnie, nie poznał
dzieła własnych rąk. Siedziałem i myślałem o tym jakiś czas. Chyba rzeczywiście bardzo się zmieniłem. Nie tylko z powodu blizn. Nie tylko z powodu brody i stroju pastucha, nie tylko z powodu chudości i pokrywającego mnie brudu. Bastard
Rycerski zapewne nie stałby cicho, czekając, aż rodzina druciarza sobie sama poradzi, nie spuściłby głowy pod spojrzeniem Pioruna. Bastard Rycerski może nie
otrułby sześciu ludzi po to, żeby zabić jednego. Zmądrzałem, czy byłem już zmę-
czony? Pewnie jedno i drugie. Nie byłem z siebie dumny.
Dzięki zmysłowi Rozumienia wyczuwam obecność innych żywych istot w po-
bliżu. Wszystkich istot żywych. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś zdołał mnie za-
skoczyć. Oni też mnie nie zaskoczyli. Właśnie świt zaczął bielić smoliste niebo, gdy przyszli po mnie żołnierze Pioruna. Siedziałem nieruchomo. Najpierw ich
wyczułem, a potem usłyszałem ostrożne kroki. Piorun posłał do tego zadania całą piątkę.