Każdy jest innym i nikt sobą samym.

.. Tak samo jak Muad'Dib, Kaznodzieja był ślepy, oczodoły miał czarne i pokaleczone w sposób, w jaki mógł to zro­bić spopielacz skał, a jego głos posiadał przepastną głębię, nieod­partą siłę, domagającą się odzewu z wnętrza człowieka. Wielu to zauważyło. Był szczupły, jego ogorzałą twarz zdobiły blizny, jego włosy przyprószyła siwizna. Ale głęboka pustynia wielu tak zmie­niła. Wystarczyło rozejrzeć się dookoła.
Kaznodzieję prowadził młody Fremen, chłopak nieznany lu­dziom siczy, który pytany twierdził, że pracuje jako najemnik. Argumentowano, że znający przyszłość Muad'Dib nie potrzebo­wałby takiego przewodnika. A wszyscy wiedzieli, że był on Kazno­dziei niezbędny.
Kaznodzieja zjawił się na ulicach Arrakin pewnego zimowego poranka, trzymając brązową, żylastą dłoń na ramieniu młodego przewodnika. Chłopak twierdzący, że nazywa się Assan Tariq, szedł przez woniejące kamiennym pyłem ulice, prowadząc swego podopiecznego z doświadczeniem kogoś urodzonego w drążni, nie tracąc z nim ani razu kontaktu.
Dostrzeżono, że ślepiec miał na sobie tradycyjną burkę, zarzu­coną na filtrfrak przypominający takie, jakie ongiś wyrabiano tyl­ko w siczowych jaskiniach na najgłębszej pustyni. Nie był podobny do podłych fraków, rozpowszechnionych w owym czasie. Rurka donosowa wychwytująca wilgoć z oddechu i przekazująca ją w odzyskowe warstwy pod burką była spleciona w warkocz, warkocz tak czarny, że rzadko kiedykolwiek takie widywano. Maska kombine­zonu, okrywająca dolną połowę twarzy ślepca, pokryta była zielonymi smugami - dziełem piasku niesionego przez wiatr. Całą swą postacią Kaznodzieja przypominał przeszłość Diuny.
Wielu spośród porannego tłumu zauważyło jego przejście. Mi­mo wszystko ślepy Fremen był nadal osobliwością. Prawo fremeńskie wciąż powierzało ślepców Szej-huludowi. Litera prawa, mimo że mniej ją honorowano w nowych, łagodnych - jeżeli chodzi o wodę - czasach, pozostawała nie zmieniona. Ślepcy byli darem dla Szej-huluda. Wedle prawa pozostawiano ich w otwartym blechu na pożarcie wielkim czerwiom. Gdy dokonywało się coś takiego - a różne historie docierały do miast - zawsze działo się to tam, gdzie wciąż władały najpotężniejsze czerwie, nazywane Praszczu­rami Pustyni. Ślepy Fremen stanowił więc niespotykany widok i ludzie przystawali, by popatrzeć na idącą ulicą dziwną parę.
Chłopak wydawał się mieć około czternastu standardowych lat i należeć do tej nowej rasy, która nosiła zmodyfikowane filtrfraki - wystawiające nieosłoniętą twarz na ogołacające z wilgoci powie­trze. Miał gładkie rysy, podbarwione przyprawą zupełnie niebie­skie oczy, kartoflowaty nos i niewinne spojrzenie, które tak często maskuje u młodych cynizm. Dla kontrastu, ślepy mężczyzna stano­wił przypomnienie czasów nieomal zapomnianych - długi krok i smukłość ciała mówiły o wielu latach spędzonych wśród piasków tylko na własnych nogach, bądź na grzbiecie schwytanego czerwia. Głowę trzymał prosto, z ową charakterystyczną sztywnością kar­ku, której niektórzy ślepcy nie mogą się pozbyć. Zakapturzona twarz odwracała się tylko wtedy, gdy starzec nadstawiał ucha na jakiś interesujący dźwięk.
Para kroczyła wśród gromadzących się tłumów, docierając w końcu do stopni przypominających pola-tarasy, a prowadzących do świątyni Alii, kamiennej budowli, będącej godną współzawod­niczką Cytadeli Paula.
Kaznodzieja i chłopiec szli po stopniach dopóty, dopóki nie stanęli na trzecim poziomie, gdzie pielgrzymi Hadżdż oczekiwali porannego otwarcia górujących nad nimi, gigantycznych drzwi. Były na tyle wielkie, że zmieściłaby się w nich cała katedra jednej ze starożytnych religii. Mówiono, że przejście przez nie ma po­mniejszyć duszę pielgrzyma do rozmiarów wystarczająco zniko­mych, by zmieściła się w uchu igielnym i trafiła do nieba.
Na skraju trzeciego stopnia Kaznodzieja odwrócił się. Wyglą­dało to tak, jakby rozglądał się dokoła, widząc pustymi oczodołami wymuskanych mieszkańców miasta, Fremenów w strojach udają­cych filtrfraki, ale będących jedynie dekoracyjnymi tkaninami, widząc gorliwych pielgrzymów świeżo przybyłych w kosmicz­nych transporterach Gildii, gotujących się do pierwszego kroku w dewocji mającej zapewnić im miejsce w niebie.