Między
braćmi często występowały tarcia, ale urazy nie
trwały dłużej niż wybuchy gniewu.
– No dobra, żeby siÄ™ oczyÅ›cić, musisz tylko znaleźć
tę dziewczynę, by potwierdziła twoje alibi.
Lucky podrapał się po zarośniętej szczeciną
brodzie.
– To może być trudne.
– Czemu? Kiedy powie wÅ‚adzom, że spÄ™dziÅ‚eÅ› z niÄ…
noc, wyeliminujÄ… ciÄ™ z listy podejrzanych i zacznÄ…
szukać prawdziwego podpalacza.
Chase, uznając, że wreszcie znalazł wyjście z
trudnej sytuacji, zaczął się podnosić. Lucky zatrzymał
go gestem dłoni.
– Jest pewien problem... Chase opadÅ‚ na krzesÅ‚o.
– Jaki problem?
– Ja nie znam nazwiska tej dziewczyny...
– Nie wie pan, jak ona siÄ™ nazywa?
– Nie.
Ten dzień miał się zapisać w pamięci Lucky'ego
jako jeden z najgorszych w życiu. Wciąż miał
wrażenie, że w jego głowie zamieszkało stado
pracowitych dzięciołów. Niewyraźnie widział okiem,
które spotkało się z pięścią Małego Alvina. Każdy
mięsień skarżył się na złe traktowanie. A w dodatku
Lucky był podejrzany o podłożenie ognia we własnej
firmie. Wszyscy, Å‚Ä…cznie z rodzinÄ…, traktowali go jak
trędowatego, gdyż spędził noc z dziewczyną, o której
nic nie wie.
A dotąd myślał, że to poprzedni dzień był fatalny!
Sądząc z wyrazu ich twarzy ani szeryf z zastępcą,
ani agenci federalni nie będą choć odrobinę
skłonniejsi do wiary w zeznania podejrzanego niż
własna rodzina.
Jeden z agentów spojrzał na Pata Busha.
– Nie zapisaÅ‚ pan jej danych w miejscu zajÅ›cia?
– Nie. – Pat chrzÄ…knÄ…Å‚. – PrzyszÅ‚o mi później do
głowy, że popełniłem błąd, ale wtedy nie sądziłem, że
może to być potrzebne. Nie miała zamiaru wnosić
oskarżenia.
Sceptyczne „hmm" było jedyną odpowiedzią
agenta. Znowu zwrócił się do Lucky'ego:
– A czy pan nie pomyÅ›laÅ‚, żeby jÄ… spytać o imiÄ™?
– Jasne. PowiedziaÅ‚a mi, że Dovey, ale...
– Może pan przeliterować? – poprosiÅ‚ drugi z
agentów, zapisując coś w kołonotatniku.
– Co przeliterować?
– ImiÄ™.
Lucky westchnął z rozpaczą i spojrzał błagalnie na
Pata Busha. Lekkie skinienie głowy szeryfa
sugerowało, że powinien spełnić to śmieszne żądanie.
Lucky przeliterował więc imię.
– Przynajmniej myÅ›lÄ™, że tak to siÄ™ pisze. W motelu
zarejestrowaÅ‚a siÄ™ jako Mary Smith z Dallas. –
PstryknÄ…Å‚ palcami i z nadziejÄ… uniósÅ‚ gÅ‚owÄ™. –
Słuchajcie, recepcjonista powinien mnie pamiętać!
– PamiÄ™ta. SprawdzaliÅ›my.
Już wcześniej powiedział agentom, jak się nazywał
motel przy autostradzie, mniej więcej w połowie
drogi między Milton Point i Dallas.
– WiÄ™c czemu, u diabÅ‚a, wciąż siÄ™ mnie czepiacie?
Jeśli jestem czysty, to dlaczego nie zaczniecie szukać
faceta, który podpalił nasze budynki?
– Recepcjonista zeznaÅ‚ tylko, że widziaÅ‚ pana dziÅ›
rano poinformowaÅ‚ starszy z agentów. – Nie widziaÅ‚
pana wchodzÄ…cego do pokoju wczorajszego wieczoru,
a gdyby nawet widział, nie mógłby potwierdzić, że był
pan tam przez całą noc.
Lucky spojrzał na brata opartego o poobijaną
zieloną szafkę w biurze szeryfa Busha. Pokręcił
głową, jakby chciał powiedzieć, że sprawa jest
beznadziejna i nie ma ochoty na dalszÄ… zabawÄ™ w
policjantów i złodziei.
Spojrzawszy w chłodne oczy agenta spytał
arogancko:
– Czy macie jakiekolwiek dowody, na podstawie
których mnie podejrzewacie?
Agent założył nogę na nogę.
– DokÅ‚adna przyczyna wybuchu ognia nie zostaÅ‚a
jeszcze ustalona.
– Czy znaleźliÅ›cie coÅ›, co Å‚Ä…czy mnie z tym
pożarem? Przyparty do muru agent odparł:
– Nie.
– WiÄ™c wychodzÄ™. – Lucky podniósÅ‚ siÄ™ ze stoÅ‚ka i
ruszył do drzwi.
– BÄ™dzie pan pod nadzorem, wiÄ™c proszÄ™ nie
opuszczać miasta.
– Idźcie do diabÅ‚a! – warknÄ…Å‚ Chase, wychodzÄ…c za
bratem. – Lucky, zaczekaj! – zawoÅ‚aÅ‚, gdy wyszli z
gmachu.
Lucky stał przy krawężniku z ręką na klamce
samochodu. Czekał, aż Chase go dogoni.
– Wierzysz w te bzdury? – spytaÅ‚ gniewnie i gÅ‚owÄ…