Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Sugestywne. Ha! To jest to!
— Co?
— Każdy, zupełnie każdy, może zignorować przekaz, jeśli ma na to ochotę
— wykrzykiwał Flagit, wymachując siateczką. — Możesz ich namawiać, ale nie
zmuszać. Po prostu mogą odłączyć się w dowolnym momencie. Więc o to chodzi!
— Flagit podbiegł do Hipokryta z szeroko rozpostartymi ramionami, porwał go
w górę, mocno pocałował w czoło, po czym obrócił się na kopycie i fałszywie
pogwizdując, wypadł przez drzwi.
— Nabab nigdy nie dawał sobie rady z dziewczynami! — rzucił jeszcze na
odchodnym.
Czy to z powodów religijnych, czy też po prostu z niechęci wobec demonicz-
nych gwizdów, Hipokryta raczej zmartwiło, że wysoki na dziewięć stóp diabeł tak bardzo ucieszył się z powodu czegoś, co właśnie od niego usłyszał.
* * *
Wyglądało na to, że przebywający w głębokiej krypcie generał Synod będzie
śniadał najlepiej od wielu lat. Samo jedzenie nie prezentowało się najlepiej —
kilkadziesiąt królików, nieważne, jak umiejętnie upieczonych, uduszonych czy
usmażonych, nie mogło zastąpić jednego porządnie upieczonego barana z mo-
relami, miodem i rozmarynem. Jednak to właśnie ten całkowity brak czegokol-
wiek choćby powierzchownie przypominającego owce dodawał posiłkowi spe-
cyficznego smaczku. Brak baraniny i jagnięciny podkreślał bliskość wojny i pomagał się na niej skupić.
Ale brat szeregowiec Szlam Dżi-had wcale nie miał ochoty na wojnę. Zamszo-
we włosy na jego karku nasrożyły się, popadł w zamyślenie. Potrzebował dwuna-
stu i pół lat służby w Wyznaniowych Oddziałach Prewencyjnych oraz osiemnastu
miesięcy GROM-owego szkolenia, żeby się tu dostać, a tu nagle, w przeddzień
wznowienia przez niego prywatnej walki o Prawdę, Sprawiedliwość i Cranachań-
ski Styl Życia, które to idee zaszczepił w nim świątobliwy sierżant Zenit — niech 66
go bogowie błogosławią! — rozpoczyna się wojna.
Generał zasiadł na honorowym miejscu u szczytu stołu i zlustrował wzrokiem
biesiadników, noszących lśniące odznaki GROM-u: orła trzymającego w jednym
szponie miecz, a w drugim chochlę i motto „ Żywią i bronią”. Krew w żyłach
generała pulsowała radością na myśl o bitwie, w której będą mieli okazję wykazać się ci nowi rekruci, rozpalał więc w sercach zebranych antyheretycki żar.
— . . . i oto na wasze młode, silne łopatki spada odważnik pomszczenia tej
zniewagi, naprawienia krzywdy, która stała się przedziałem nas wszystkich! —
grzmiał, nie zwracając specjalnej uwagi , na popełniane przez siebie drobne styli-styczne błędy. Wszak świadczyły tylko o tym, jak bardzo jest wzburzony. Żaden prawdziwy sługa boży nie powinien zaczynać dnia bez pieczonej baraniny. Takie było w każdym razie zdanie Synoda.
— Unieście kielichy! — zakrzyknął, po czym wskoczył na stół, odkorkował
butelkę miodu pitnego i hojnie rozlał go pomiędzy szklanice współbraci. Pocią-
gnął solidnego łyka wprost z flaszki i uśmiechnął się. Przynajmniej mieli na śniadanie miód — nie było więc aż tak źle. Pozostali żołnierze starannie opróżnili swoje kielichy.
Wtedy Synod, jakby nie miał potężnej nadwagi, zeskoczył ze stołu u jego
krańca, obrócił się na pięcie, tupnął w kamienną podłogę i wydał komendę:
— Prezentuuuj psalm!
Sandały uderzyły o podłogę, wszyscy zebrani przyjęli postawę zasadniczą.
Jednocześnie wyciągnęli z kabur w habitach polowe psałterze, przekartkowali je i zaczęli czytać. Bez słowa polecenia, co niezmiernie ucieszyło generała, krypta rozbrzmiała echem stu osiemdziesięciu uderzeń podeszew o podłogę na minutę.
Mnisi z GROM-u połączyli się w pary i ruszyli truchtem. Brat kapitan „Mnietek”
Otoczak podniesionym głosem rozpoczął deklamację psalmu 936, stworzonego
poprzedniego wieczora przy znacznym udziale miodu pitnego.
— Papo, Papo, jest mi źle!
Żołnierze odpowiedzieli chórem:
— Zabrali baraninę!
— Więc zrobimy krucjatę!
— I wygramy jeje je!
Wzmocnieni psalmem żołnierze nawtykańskiego oddziału jednostki GROM
ze śpiewem na ustach wymaszerowali z krypty i ruszyli do walki. Generał Synod otarł łzę dumy i podziękował bóstwom za niestworzenie go D’vanouinem.
Następnie dosiadł konia i ruszył po posiłki.
67
* * *
Czarne nurty rzeki Flegeton opływały kadłub promu i ginęły w styksowym
mroku Hadesji. Dziesiątki innych jednostek, napędzanych piekielnymi silnikami wyrzucającymi tony trujących wyziewów do gęstej atmosfery, przedzierały się
z ładunkiem nowych dusz przez rzekę o konsystencji syropu.
— A co z tego będę miał ja i reszta chłopców? — zawarczał kapitan Naglfar
nad sterem swojego promu.
— Zostaniecie wynagrodzeni — odwarknął Nabab.
— Hmm. A o jakim wynagrodzeniu myślisz? — Oczy kapitana tliły się pod