Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Ma pani rację — powiedział przybysz, wstając i
głęboko kłaniając się. — Gdy nadejdzie właściwy czas,
zawiadomię panią o tym, co najważniejsze. Dobra-
noc.
Mówiąc to uśmiechnął się, uważnie badając wzro-
kiem dziewczynę.
Być może, dało o sobie znać w tych słowach jej własne
pragnienie spokoju, który prysnął niczym bańka mydla-
na, lub też ozwało się coś jeszcze bardziej znaczącego,
gdyż nagły skurcz bólu oszpecił twarz dziewczyny.
Drgnęła, wyprostowała się i z trudem zapanowała nad
sobą.
— Proszę iść — powiedziała dysząc nerwowo — czeka
na pana noc, ta sama, która pana tutaj przysłała. Proszę
iść i go zabić.
— Tak, znajdę jego ślad, pójdę za nim krok w krok —
odpowiedział Szef. — Spieszę się, odchodzę.
Wyszedł; kareta odjechała, pospieszny, oddalający się
turkot kół zagrzmiał najpierw przed drzwiami wejścio-
wymi i szybko stał się niewyraźnym dźwiękiem. Runa
wsłuchując się w niego rozmawiała ze sobą, ściskała ręce,
śmiała się i płakała.
Od tej nocy czas zaczął się toczyć wolniej. Jej niepokój
wzrastał; bezwolny upór skazany na bierne wyczekiwa-
nie, w momencie, gdy być może ścierają się obok prze-
ciwstawne siły tajemnych poczynań, rósł w niej kamien-
ną masą i ponuro zamykał jej usta za każdym razem, gdy
205
wyobrażała sobie finał. Uśmiech lub twarz Druda jak
dawniej nieodłącznie towarzyszyły jej myślom, ale były
już nie tak przejmujące i nie tak porywające, jak to było
niegdyś. Teraz niejasno przywidywała się jej inna twarz,
ledwie uchwytna, z subtelnymi rysami, niemrawo oświe-
tlona refleksem niespokojnego światła — to znikała, to
znów pojawiała się, tak że nie mogła jej dokładnie okre-
ślić. Jej trwożliwe myśli błądziły w koło, przesiąknięte
uczuciem nieobliczalnej straty i obawą przed psychiczną
dewiacją. Stan ten, potęgując się, to znów słabnąc i po-
nownie nasilając się, osiągnął w końcu mroczność pust-
kowia, w którego ołowianym świetle wszystko staje się
udręką.
Na drugi dzień po tym jak Drud, śmiejąc się, pokonał
granicę zastawionej na niego obławy, Szef odwiedził Ru-
nę po raz ostatni. Wysłuchała jego słów jak wyroku — nie
podnosiła oczu, tylko przebierała ręką liście wachlarza;
jej twarz była bledsza niż perły. A obok niej, wydawało
się, siedzi sama nienawiść w ludzkiej wstrętnej postaci.
Jego słowa syczały i paliły — wyrzucał je z siebie szybko
niczym wystrzały, z trudem łapiąc przerywany niena-
wiścią oddech:
— Nie było ani jednego momentu w realizacji naszych
wspólnych zadań, którego nie sprawdziliśmy z dokładno-
ścią astronomicznego chronometru. Przyjaciół zmusili-
śmy do milczenia, zdrajcy zostali zdemaskowani i zabici,
wszystko, co było niepotrzebne, co zawadzało w tej
sprawie zostało wyeliminowane. Przewidzieliśmy różne
przypadki, obliczyliśmy milionowe setne szans, więcej
aniżeli czyni to sama przyroda, stwarzając nową istotę,
ale właściwy moment został przegapiony. Jak, gdzie,
przez kogo została popełniona pomyłka? To nie jest jesz-
cze wyjaśnione. Jaką cząstkę myśli kogoś ze współ-
pracujących z nami ludzi przegapiliśmy lub nadaliśmy
206
jej niewłaściwy sens? Ale cóż z tego, skoro kieruję to py-
tanie w próżnię, w puste i niewinne powietrze! Tam w
górze można dostrzec tylko ptaki. A tchórzliwe, słabe lub
omamione w ten sposób serce spokojnie uśmiecha się i
kładzie się spać z cichym westchnieniem!
Zamilkł. Runa podniosła oczy i przestraszyła się bar-
dziej aniżeli kiedykolwiek w najgorszych chwilach swo-
ich majaków. Przed nią zginało się monstrum z drżącym,
sinym obliczem, a jego spowite mrokiem oczy szaleń-
czym ostrym blaskiem raziły lękliwe spojrzenie dziew-
czyny.