Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Pierwszy skoczek Łysy Tarzan pochylił się do przodu, wysuwając prawą nogę dla lepszej równowagi. Brat Je-włampij całym ciężarem ciała wparł się w jego plecy. Trzeci wparł się w plecy drugiego, i tak cała grupa, skle­jona w jedną całość zamarła w oczekiwaniu. Na dany sygnał ci z tyłu będą napierać na stojących z przodu, i wszyscy niemal równocześnie wylecą przez szeroki właz. Dobrze mają, mnie nikt nie popchnie.
Gigantyczne skrzydła pokrywy włazu z lekkim zgrzy­tem rozsunęły się na boki. Mróz bije w twarz. Noc bez­księżycowa, ale śnieg jaskrawy, oślepiający. Wszystko widać jak w dzień. Ziemia tuż-tuż. Krzaki i leśne prze­cinki galopują, jak oszalałe. JAZDA!
- Chłopaki! JAZDA!!!
Niczego gorszego ludzkość nie wymyśliła. Przemknęły oczy ogarnięte szaleństwem. Syrena wyje, jak ginący
 
zwierz. Ten ryk rozdziera uszy. Twarze wykrzywia gry­mas. Każdy krzyczy jedno straszne słowo: JAZDA! Nie sposób się wykręcić. Z tyłu bezlitosny napór. Ci z przodu posypali się w mroźną mgłę. Strumień wiatru wywraca każdego do góry nogami. JAZDA!!! Ci z tyłu, pchani in­stynktem stadnym, też wylatują w czarny śnieżny wi­cher. Podrzuciłem rękę w górę. Pstryk. I wypadam w lo­dowaty mrok. Tu porządny człowiek nie ma czego szu­kać, tu tylko diabły i wiedźmy na miotłach, no i Witia Suworow ze swoim spadochronem.
Przy bardzo niskim pułapie wszystko dzieje się rów­nocześnie: głowa w dół, palący mróz nahajką po pysku, nogi w górę, potężne szarpnięcie za kark, nogi w dół, wiatr za pazuchę, pod futrzaną kamizelkę, uderzenie w nogi, sztywnym spadochronowym olinowaniem znów po pysku, a w rękawicach i w rękawach aż po łokcie gorący śnieg, i od razu zaczyna topnieć. Obrzydlistwo...
Spadochrony zakopaliśmy pod śniegiem, z wierzchu posypaliśmy jakimś świństwem. To żeby zmylić psy. Ca­ła miejscowa milicja, KGB, Jednostki MWD[1] - wszyscy biorą udział w ćwiczeniach. Wszystkich rzucono przeciw naszym nieszczęsnym grupom. A nam jakby związano ręce. Gdyby to była wojna, zdobylibyśmy kilka transpor­terów, albo innych pojazdów - i w teren. Ale wojny nie ma, i zabroniono nam kategorycznie zdobywać środki transportu. Drakoński rozkaz: na nogach, tylko na no­gach, byle dalej od psów.
Narty mamy krótkie, szerokie. Od spodu wykończone prawdziwym lisim futerkiem. Narty świetnie suną do przodu, a w tył poślizgu nie ma. Lisie futro staje pod włos i doskonale hamuje. Specjalne wyposażenie Spec-nazu. Takie narty często w ogóle nie zostawiają śladów, zwłaszcza na ubitym zleżałym śniegu. Są szerokie, więc się nie zapadają. Z takich nart można nawet zbudować na śniegu małą kryjówkę: futrem do wewnątrz - spać, chłopcy, po kolei. Ale co najważniejsze, narty nie zamar­zają, nie pokrywają się zlodowaciałą skorupą.
VI
Nad ranem opadliśmy z sił. Trzy godziny wycofywa­liśmy się z rejonu zrzutu, klucząc i zacierając ślady. Kurtki przemoczone. Twarze zaczerwienione. Pot spływa strumieniami. Serce łomocze, jakby chciało się wyrwać z piersi. Język wywalony, jak u psa w upał. Takie są zawsze początki. Za trzy, cztery dni już się wciągniemy i będzie szło jak po maśle. Pierwszy dzień jest zawsze bardzo ciężki. Pierwsza noc i dwie kolejne doby - stra­szne. Później już z górki.
- Psy we wsi szczekają. To zły znak. Na pewno obcy ludzie.
Tyle wie każdy głupi. Któż inny mógłby w tej głuszy i tak wczesną porą rozdrażnić wiejskie psy?
- Obejdziemy. Ruszamy w lewo.
- Po lewej zasadzka KGB. O, w tamtym lasku. Ptaki krążą nad drzewami.
Też racja. Kto je oderwał w powietrze w taki mróz? Ptaki o tej porze siedzą na gałęziach, nastroszone, po­kryte szronem. Jasne, że w tamtym kierunku droga odcięta. Pozostaje jedynie marsz przez wąwozy i wiatro­łomy. Droga dla wilków i dywersantów z grupy Spec-nazu.
- Gotowi? Naprzód.
VII
Normy okrutne. Osiem kilometrów na godzinę.
Wieczór. Mróz tężeje. W ciągu dnia przeszliśmy 67 kilometrów, w tym dwa odpoczynki. Czas, by znowu walnąć się w śnieg.
- Ni cholery, darmozjady - syczy dowódca. - Wczoraj trzeba się było wyspać.