Siedział wśród marsjańskich dostojników i obserwował, jak jego stary przyjaciel John Boone wygłasza typową dla siebie “inspirującą mowę”. Przemówienie straszliwie Chalmersa nużyło. Prawda była taka, że podróż na Marsa okazała się po prostu kosmicznym odpowiednikiem bardzo długiej jazdy pociągiem. Jej uczestnicy nie tylko nie stali się “zupełnie innymi istotami”, ale przeciwnie, teraz byli sobą bardziej niż kiedykolwiek: odcięci od znajomego środowiska i zmuszeni do wyzbycia się starych nawyków, musieli się zmierzyć z nagą, surową substancją własnych jaźni. A John stał tam i celując palcem w tłum mówił:
- Lecieliśmy na Marsa z nadzieją stworzenia nowego świata i kiedy wreszcie tu dotarliśmy, okazało się, że zanikły różnice, które dzieliły nas na Ziemi, znikły bez śladu, ponieważ tutaj nie mają najmniejszego znaczenia!!
Tak, Boone rozumiał to dosłownie. Jego wizja Marsa stanowiła jakby soczewkę zniekształcającą rzeczywistość, coś w rodzaju religii.
Chalmers przestał słuchać i w zamyśleniu wodził wzrokiem po panoramie nowego miasta. Postanowili nazwać je Nikozją. Było to pierwsze miasto zbudowane na powierzchni Marsa; wszystkie budynki umieszczono pod ogromną przezroczystą kopułą, wspartą na niemal niewidocznej konstrukcji i usytuowaną na wzniesieniu Tharsis, na zachód od Noctis Labyrinthus. Lokalizacja ta sprawiała, że z miasta rozciągał się oszałamiający widok, z szerokim, płaskim wierzchołkiem Pavonis Mons przecinającym odległy horyzont. Wszystkich marsjańskich pionierów znajdujących się w tłumie widok ten z pewnością przyprawiał o zawrót głowy: nareszcie byli na powierzchni, porzuciwszy na zawsze rozpadliny, płaskowzgórza i kratery! I tak już będzie zawsze! Hurra!
Śmiech, który nagle przeleciał przez tłum, skierował uwagę Franka z powrotem na starego przyjaciela. John Boone przemawiał lekko ochrypłym głosem z przyjemnym dla ucha, środkowozachodnim akcentem i w jakiś sobie tylko właściwy sposób był jednocześnie rozluźniony i skoncentrowany, szczery i autoironiczny, skromny i pewny siebie, poważny i rozbawiony. Krótko mówiąc, stanowił niemal ideał mówcy. Nic więc dziwnego, że słuchacze byli wniebowzięci: przecież przemawiał do nich “pierwszy człowiek na Marsie”. Mieli tak zachwycone miny, jakby widzieli przed sobą Jezusa rozmnażającego na wieczerzę chleb i ryby. I John chyba rzeczywiście zasługiwał na ich uwielbienie, gdyż dokonał niemal cudu, choć w nieco innej dziedzinie - dzięki niemu ich pełna wyrzeczeń, męcząca egzystencja przekształcała się w oszałamiające duchowe doświadczenie.
- Na Marsie będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek - oznajmił John. W praktyce oznacza to, pomyślał Chalmers, przerażające zachowanie obserwowane u szczurów, których populację eksperymentalnie zwiększono, nie stwarzając jednak możliwości ekspansji terytorialnej. - Mars jest miejscem wspaniałym, egzotycznym, ale i niebezpiecznym - kontynuował mówca, opisując w ten sposób zmrożoną kulę zwietrzałej skały, gdzie ich organizmy przyjmowały dawkę około piętnastu remów rocznie szkodliwego promieniowania. - A jeśli chodzi o naszą pracę - stwierdził Boone - kształtujemy nowy porządek społeczny i stawiamy kolejny olbrzymi krok w historii ludzkości.
Jak sobie uświadomił z rozbawieniem Frank, ten “olbrzymi krok” miał znaczenie wyłącznie dla dominacji rzędu naczelnych. Tym szumnym stwierdzeniem John zakończył przemowę, a tłum natychmiast zareagował rykiem aplauzu. Gdy zaległa wreszcie cisza, na podium weszła Maja Tojtowna, aby przedstawić Chalmersa.
Frank posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące, że nie jest w nastroju do jej zwykłych żartów. Z pewnością go zrozumiała.
- Nasz następny mówca jest czymś w rodzaju paliwa rakietowego do naszego małego statku kosmicznego. - Wśród zgromadzonych rozległy się stłumione chichoty. - To właśnie dzięki jego śmiałej wizji i niespożytej energii dotarliśmy wiele lat temu tu, na Marsa, jeśli więc macie jakieś problemy, on właśnie jest osobą, której powinniście je przedstawić. Oto mój stary przyjaciel, Frank Chalmers.