Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Widziałem jedynie czerwone cegły.
Poruszałem się wolno, ręka za ręką, cal po calu, cegła po cegle.
W końcu zobaczyłem błysk szkła. Była to góra drzwi na taras
w mieszkaniu Kylie. Jeszcze metr i widziałem już jej salon. W końcu lewa
stopa znalazła solidne oparcie. Opuściłem prawą stopę i dołączyłem ją do
lewej.
Spojrzałem w dół. Stałem na balustradzie tarasu na siódmym piętrze.
Wziąłem głęboki oddech, mocno wypuściłem powietrze i po bezpiecznej
stronie balustrady obniżyłem się na taras.
– Jestem – oznajmiłem, patrząc w górę na wychyloną Kylie.
– Schodzę – odpowiedziała. – Mamy dziewięć i pół minuty.
Drzwi na taras były uchylone. Zdjąłem rękawiczki, otworzyłem je szerzej
i ostrożnie wszedłem do salonu.
Już obraz na ekranie iPhone’a Kylie był przerażający, ale znalezienie się
w tym samym pomieszczeniu ze Spence’em – nagim, krwawiącym
i przytwierdzonym do krzesła srebrną taśmą – było o wiele gorszym
doświadczeniem. Nie wiedziałem, jak Kylie poradzi sobie z tą sytuacją,
dlatego skłamałem o kursie w Quantico.
– Spence, tu Zach – powiedziałem powoli. – Nie próbuj się odwracać.
Odpowiedział mi przeciągłym jękiem.
Stanąłem za nim i patrzyłem na drzwi wejściowe. Miałem rację co do
bomby pułapki. Półtora metra od prawej strony ościeżnicy stał stół. Do jego
nogi był przymocowany blok C4, połączony białym kablem z klamką drzwi.
Jak wielu policjantów, po jedenastym września zaliczyłem kilkugodzinny
kurs bombowy. Nie wiedziałem zbyt wiele, ale jednego byłem pewien:
gdyby Kylie otworzyła drzwi, uruchomiłaby detonator, i cała nasza trójka
wyleciałaby w powietrze.
Spence nie mógł opuścić mieszkania, póki ktoś nie rozbroi ładunku.
Miałem nadzieję, że uporam się z tym zadaniem, ponieważ Spence mógł
liczyć tylko na mnie.
ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY SZÓSTY
Mickey miał rację. Uzbrajanie ładunków nie nastręczało trudności, choć
z drugiej strony wcale nie była to bułka z masłem. Pot ściekał po twarzy
Kameleona, a biała koszula pod kelnerskim uniformem lepiła się do pleców,
gdy umieszczał zdalny zapalnik w bloku C4 na prawej burcie jachtu.
– Jeden gotowy, jeszcze dwa – powiedział do półprzytomnego marynarza
obwiązanego, zakneblowanego i przywiązanego do stalowej rury o średnicy
piętnastu centymetrów. – Według mojego przyjaciela Mickeya wystarczą trzy
odpowiednio rozmieszczone ładunki, żeby błyskawicznie zatopić tę łajbę.
Miejmy nadzieję, że się nie mylił. Niechaj spoczywa w pokoju.
Connor szarpnął więzy. Na skroni i szyi wystąpiły mu żyły.
– Nie rób tego – upomniał go Gabriel. – Dostaniesz udaru albo wylewu
krwi do mózgu. Uspokój się. Poczekaj na fajerwerki. – Gdy przestał się
szarpać, Kameleon skwitował: – Bardzo dobrze. Gdybyśmy spotkali się
w innych okolicznościach, na przykład w barze, pewnie byśmy się
zakumplowali. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Siedzisz na dole w tym
piekielnym pomieszczeniu, a wszystkie gwiazdy przechadzają się po
pokładzie. Ciągle muszę to znosić. Jestem albo facetem czytającym gazetę na
tylnym siedzeniu w autobusie, albo biznesmenem wychodzącym z windy,
albo martwym żołnierzem na polu bitwy. Nigdy bohaterem. Nigdy gwiazdą.
Wiesz, o czym mówię?
Jedyną odpowiedzią Connora była łza, która spłynęła po taśmie
zasłaniającej mu usta i spadła na ziemię.
– Wiem – skomentował Kameleon. – To, jak nas traktują, woła o pomstę do
nieba. Ale to się zmieni. Jutro ty i ja znajdziemy się na pierwszych stronach
gazet.
ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY SIÓDMY
Spence oddychał z trudem. Jedno spojrzenie na jego zakrwawioną twarz
wystarczyło, żeby zrozumieć powód. Usta miał ciasno oklejone taśmą, a nos
zmasakrowany. Tym razem mój kieszonkowy scyzoryk wystarczył. Wyjąłem
ostrze i przeciąłem trzy warstwy srebrnej taśmy z tyłu głowy Spence’a.
Nie miałem czasu na subtelności.
– Będzie bolało – ostrzegłem i mocno pociągnąłem taśmę, wyrywając przy
okazji włosy i uszkadzając skórę.
Spence gwałtownie wciągnął w płuca haust powietrza.
– Bomba jest po prawej od drzwi wejściowych – wydyszał.