Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nawet gdybym był głodny, nie byłoby to przyjemne doświadczenie. Ale po solidnym śniadaniu, które zjadłem z Robin, z trudem je zniosłem.
Po jeszcze kilku moich fałszywych pochlebstwach i jej wyrazach samo­zadowolenia udało mi się skłonić ją, żeby powiedziała coś o Garym.
- Tak, mieszkał tu, razem z gromadą innych świrów.
- Mieszkał?
- Zgadza się. W czasie przeszłym. Ktoś włamał się tam wczoraj i roz­walił wszystko, więc chłopak się zmył. To typowe w tej okolicy, dlate­go ja mam alarm. Robiłam przyjęcie w A&M Records, wróciłam około pierwszej i zastałam ich drzwi wyważone. U mnie alarm się nie włączył, ale pojechałam do rodziców i na wszelki wypadek pożyczyłam Nurejewa i Barysznikowa. To prawdziwi mordercy, w zeszłym roku wyeliminowali ewentualne ojcostwo z przyszłości pewnego włamywacza, a ja zostawiam drzwi otwarte, w nadziei, że ci, co to zrobili, wrócą, i będę mogła je spuś­cić.
- Kiedy te... świry wróciły do domu?
- Około drugiej. To ich zwykły rozkład dnia: śpią do południa, żebrzą przed Biltmorem, przychodzą tu i balują do rana. Słyszałam ich, zerknę­łam przez dziurkę od klucza i widziałam, jak pryskają. Pana podopieczny wyglądał na nieźle zestrachanego.
- Domyśla się pani, gdzie mógł pójść?
- Nie. Cały ich szczep mieszkał tu za darmo, ojciec jednego z nich jest właścicielem budynku, pojawiali się i znikali. Włóczą się po okolicy, wszystko krytykują, uważają się za trčs bohemę.
- Artyści?
- Jeśli to są artyści, to te świństwa na kuchni to haute cuisine. Nie, to gówniarze, którzy bawią się w nihilizm. Punki, wie pan: życie nie ma sen­su, więc postawię włosy na cukier i będę walił spida, a tata zapłaci czynsz. Przechodziłam przez to samo na studiach, a pan?
Ja na studiach w dzień kułem, a w nocy zarabiałem na utrzymanie. Za­miast odpowiedzieć, zadałem następne pytanie:
- Dużo brali spida?
- Tak mi się wydaje. Nie tak robią punki?
Zmniejszyła ogień na jednym z palników. Przypomniałem sobie, czym Gary chwalił się Joshowi.
- Powiedział komuś, że będzie miał wystawę w jakiejś galerii w śród­mieściu. Wie pani, w której?
Przyłożyła palec do ust i polizała go.
- Tak, mnie też to mówił. Mijaliśmy się któregoś wieczoru na scho­dach, a on wyśmiał moje jedzenie, bo to taki właśnie gnojek. Powiedzia­łam, żeby wsadził sobie swojego małego Buddę w dupę, nawet gdyby mu­
siał go zgiąć w bok. Spodobało mu się to, uśmiechnął się i dał mi ulotkę,
reklamującą jego tak zwaną wystawę; razem z innymi świrami wystawiali
swoje śmieci w miejscu o nazwie Próżnia Będzie Próżnią. Powiedziałam:
„To świetnie, mały, ale dla mnie dalej jesteś zasmarkanym świrusem”. To
też mu się spodobało, rzucił coś lubieżnego. - Pokręciła głową. - Wyobra­ża pan sobie, żeby to zrobić z jednym z tych małych świrów? Fuj.
Spytałem ją, ile dzieciaków mieszkało w studiu.
- Był on, jego dziewczyna w typie blondynki z Valley, wyglądała na co najwyżej czternaście lat; Richard Bogaty Tata, syn właściciela; jego laska, plus różni przypadkowi. Przez ostatni tydzień był sam Yamaguchi i blon­dynka, bo Richard pojechał gdzieś na wakacje, a kolesie razem z nim. A właściwie czego pan od niego chce?
- Informacji.
- Niech pan na to nie liczy. On nie jest z tych, co pomagają innym.
Powiedziałem jej, że pewnie ma rację, i podziękowałem, że pozwoliła mi wejść.
- Mogę rozejrzeć się po jego mieszkaniu?
- Czemu nie?
- Mogłaby pani przytrzymać Nurejewa i Barysznikowa?
- Pewnie. Zresztą to tak naprawdę straszne pieszczochy.
Wyszedłem.
- Dla pana własnego dobra - zawołała za mną- mam nadzieję, że ma
pan zatkany nos!
Nie przesadziła. Studio śmierdziało jak zapuszczona latryna. Wszędzie walały się cuchnące ubrania i spleśniałe jedzenie; zwróciłem uwagę na wstrętne, podejrzane plamy. Sedes był zatkany i brązowa maź wylewała się górą na podłogę z nielakierowanych desek. Meble, jeśli można tak je
nazwać, zbito ze sklejki i drewnianych kozłów. Ten, kto się tu włamał, prze­wrócił wszystko do góry nogami i połamał. Na podobnie skonstruowanym stole warsztatowym stał acetylenowy palnik, zbiór szablonów i form, leżały rybie ości, zdekapitowana lalka Barbie z głową obok i nadtopione skraw­ki plastiku. Jeden kąt pomieszczenia przeznaczono na dwumetrową stertę gazet, zawilgłych i zapleśniałych, drugi na kolekcję zasiedlonych przez ka­raluchy pudełek po ciastkach i pustych puszek po napojach. Poszperałem chwilę, nic nie znalazłem, w końcu nie wytrzymałem już smrodu.
Wyszedłem w opary bazylii, krzyknąłem: „Do widzenia!”, i sztywno przeszedłem między dobermanami. Szczerzyły zęby i warczały, ale się nie ruszyły, kiedy schodziłem po schodach. Na zewnątrz łapczywie odetchną­łem: nawet smog ładnie pachniał.
Kiedy otwierałem seville'a, ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obróci­łem się na pięcie i stanąłem twarzą w twarz z jednym z żuli, czarnoskórym mężczyzną, którego podarte ubranie było tak brudne, że niemal jak on czarne. Granica między ubraniem a ciałem stała się niewidoczna, a on sam przypominał jakąś nagą, pierzastą jaskiniową istotę.
Jego gałki oczne miały kolor zepsutego masła; tęczówki były zamglo­ne i nieruchome. Mógł być w dowolnym wieku między czterdziestką a osiemdziesiątką, bezzębny, zgarbiony i wychudzony, a zapadnięte po­liczki pokrywał ostry jak pilnik zarost. Na głowie nosił przetłuszczoną czapkę narciarską, naciągniętą na uszy. Do niej przypiął znaczek „Ko­cham L.A.”, z serduszkiem zamiast słowa „kocham”.
Klepnął się dłońmi w uda i zaśmiał. Jego oddech cuchnął starym serem i gałką muszkatołową. Skrzywiłem się; to był poranek tortur węchowych.
- Brzydkiś - zacmokał.
- Dzięki - powiedziałem i się odsunąłem.
- Nie, człowieku, naprawdę brzydkiś.
Odwróciłem się, a dłoń znów wylądowała na moim ramieniu.
- Dość - warknąłem zirytowany, odpychając ją.
Zaśmiał się jeszcze głośniej i zaczął dygać.

Tematy