Dwie były juŜ odtoczone, załadowane i gotowe
do strzału. Furta działowa numer jeden nie dawała się otworzyć, pomimo rozpaczliwych
wysiłków obsługi działa. Nie pomagało podwaŜanie łomami, uderzanie armatnią kulą i
szarpanie za talię. W ciasnym pomieszczeniu czuć było zapach spoconych Hindusów. Jack
schylił się pod belkami, stanął okrakiem nad lufą i oparł się plecami o furtę. Chwycił oburącz
lawetę, potem pchnął z całej siły. Z klapy poleciały drzazgi i odpryski farby. Nie drgnęła
68
jednak. Wydawała się integralną częścią burty. Aubrey zrezygnował dopiero za trzecim
razem. Stanął z boku i uwaŜnie obejrzał uprząŜ.
— Podtoczyć ją — zawołał. Wylot lufy dotknął furty. — Uwaga! Uwaga! — Jack pociągnął
za linkę spustową. Iskra, głuchy huk (do licha, mokry proch!) i armata gwałtownie
odskoczyła do tyłu. Przez roztrzaskaną furtę uciekały na zewnątrz kłęby gryzącego dymu.
Pod bakiem zrobiło się ciemno, lecz Jack zdołał zauwaŜyć, Ŝe jeden z marynarzy zdąŜył juŜ
wsunąć wycior do lufy, a pozostali chwycili za talie. ,,Znają się na swojej robocie" — Aubrey
pomyślał zadowolony, schylając się i zrywając z zawiasów pogruchotane kawałki drewna.
„Niech szlag trafi artylerzystę, który tak to zaniedbał..." Nie było zresztą zbyt wiele czasu na
podobne rozmyślania — naleŜało teraz podtoczyć działo numer trzy. Jack i major Hill stanęli
po obu stronach lawety. Na „raz-dwa-trzy" szarpnęli za boczne talie, podciągając armatę do
burty. Laweta z trzaskiem uderzyła o obramowanie, wylot lufy maksymalnie wysunął się na
zewnątrz.
Obsługę numeru piątego stanowiło tylko czterech Hindusów pod dowództwem podchorąŜego.
Stojak na pociski był pusty, brakowało teŜ przybitki. Wszystko musiało wylecieć za burtę,
gdy zwolniono działo.
— Gdzie są pańscy ludzie? — Jack zapytał chłopca, przecinając jego kordzikiem jakiś
zaciśnięty zbyt mocno węzeł.
— Chorzy, sir. Wszyscy chorzy. Kalim jest prawie martwy, nie moŜe mówić...
— Proszę powiedzieć artylerzyście, Ŝe potrzeba nam pocisków i sporo przybitki. Mamy tu
tylko trzy sztuki... Niech się pan pospieszy. O co chodzi? — Aubrey spojrzał w stronę
drugiego podchorąŜego.
— Kapitan chciałby wiedzieć, po co strzelał pan z działa, sir — młody człowiek wyrzucił z
siebie zdyszany.
— Musiałem otworzyć furtę — wyjaśnił z uśmiechem Jack, patrząc prosto w wystraszone,
szeroko otwarte oczy chłopca. — Proszę mu przekazać, Ŝe na pokładzie brakuje
osiemnastofuntowych pocisków. Ruszaj, przyjacielu. Biegiem! — Chłopak popędził na rufę.
Obsługa działa numer siedem nie miała Ŝadnych problemów. Siedmiu ludzi i chłopak
okrętowy, stojący z prawej strony z ładunkiem prochu w dłoniach, lufa wypoziomowana,
wolne końce talii elegancko zbuchtowane, jak na okręcie wojennym. Dowódcą działonu był
siwy Europejczyk. Na widok Jacka zakaszlał tylko i pochylił się nad armatą, odchylając
głowę w bok. Bez wątpienia dezerter. Najprawdopodobniej słuŜyli kiedyś razem na tym
samym okręcie i ów człowiek bał się teraz, Ŝe zostanie rozpoznany. Sądząc z wzorowego
porządku, musiał być w marynarce wojennej pomocnikiem artylerzysty. „Mam nadzieję, Ŝe
tak samo dobrze potrafi celować..." — pomyślał Aubrey. Sprawdził mechanizm skałkowy
oraz panewkę, wyprostował się i popatrzył na boki. Podawane z rąk do rąk hamaki
wędrowały do siatek. Uzbrojeni w baty pomocnicy bosmana wypędzili na pokład kilku
bardzo chorych ludzi, którzy zajęci teraz byli roznoszeniem pocisków. Sam bosman stał z
tyłu, pilnując porządku i organizując pracę. Na pokładzie rufowym wciąŜ panowało lekkie za-
mieszanie, lecz na pewno nie było tu mowy o panice lub początkowym nerwowym pośpiechu
— dodatkowe minuty pozwoliły na złapanie tchu. Mieli szczęście, Ŝe udało im się zyskać
nieco na czasie. Statek przypominał teraz okręt wojenny — brakowało jednak ludzi, a
pokłady nadal były zagracone. Aubrey popatrzył na nieprzyjacielską jednostkę. Było juŜ
prawie widno i z odległości pięciuset jardów bez trudu rozpoznał trójkolorową francuską
banderę. Deszcz przestał padać. Wiał spokojny zachodni wiatr, chmury wisiały teraz wysoko i
morze było nieprzyjemnie szare. Statkami kołysała długa martwa fala. „Bellone" nadal
wyraźnie zwlekała. Czekała z boku, chcąc sprawdzić, jaką siłą ognia dysponowała napotkana
jednostka, tak ocięŜale Ŝeglująca z wiatrem. Jeśli kapitan Spottiswood nie zmieni kursu,
Francuz będzie mógł po prostu wyostrzyć od wiatru, potem płynąc dwa razy szybciej,
przejdzie tuŜ za rufą „Lorda Nelsona" i uderzy morderczą salwą. Jack nie przejmował się
69
jednak tym zbytnio. Tym razem nie była to jego sprawa. Obchodziły go tylko dziobowe
działa. Był podwładnym i korzystał z tej sytuacji: za nic nie odpowiadał, nie musiał teŜ
podejmować Ŝadnych decyzji...
Armaty numer siedem, pięć i trzy były juŜ przygotowane. Tylko przy numerze pierwszym
nadal leŜały jakieś niepotrzebne graty — wciąŜ nie mogła się tam sprawnie poruszać pełna
obsada. Aubrey raz jeszcze uwaŜnie spojrzał na pięknie rozcinający dziobem fale statek
korsarski i zniknął pod bakiem.
Rzucił się w wir cięŜkiej, szybkiej, męczącej pracy; wciąŜ trwało tam przenoszenie skrzyń,
paczek, baryłek i beczek. W pewnej chwili zauwaŜył, Ŝe nuci pod nosem fragment adagio
Hummla - ten sam utwór, który Sophie wykonała tak nieudolnie, a Diana zagrała z takim
zrozumieniem i brawurą. Poczuł nagły przypływ uczucia do Sophie — była taka opiekuńcza,
czuła — ujrzał ją teraz w myślach, stojącą na schodach domu. Jakiś głupiec,
najprawdopodobniej Stephen, powiedział kiedyś, Ŝe człowiek nie moŜe być równocześnie