- Chce pan, żeby zatelefonować, kiedy wróci pan do Bostonu? - spytał.
- Chciałbym, żeby pan był ze mną w kontakcie. Jeśli zdarzyłoby się, że znalazł pan to, czego szuka.
Rzucił mężczyźnie ostatnie, znaczące spojrzenie. Potem poszedł przez błyszczący, wykafelkowany hall hotelu Splendid w stronę swojej żony. Ogarniała go taka żądza, że ledwie mógł mówić.
KSZTAŁT BESTII
Northwood, Middlesex
Wróciliśmy z lotniska. Pozostało jeszcze ostatnie miejsce gdzie musimy się zatrzymać: Falworth Park w Northwood, w hrabstwie Middlesex. Jest to jedna z tych wiosek, które uległy urbanizacji skutkiem niepohamowanego rozrostu przedmieść. W pamięci współczesnych zachowały się polne drogi, farmy i wiejskie puby; można także znaleźć ślady życia dawnej wsi: przełazy, końskie żłoby opuszczone stodoły.
W wieku dziecięcym czułem się bardzo zadomowiony w Northwood i w Hatch End, gdyż odwiedzałem regularnie moich dziadków, mieszkających w pobliskim Pinner. Dziadek, Thomas Thorne Baker, był wynalazcą farby odblaskowej i techniki przesyłania fotografii prasowych drogą radiową. Przesiadywałem godzinami w jego laboratorium, bawiąc się wagami chemicznymi i przeszkadzając mu. Nigdy nie okazywał niezadowolenia.
Między dziadkami i wnukami istnieje zawsze pewna szczególna więź.
Kształt bestii ukazuje przykład takiej więzi, wraz z nieprzyjemnymi jej konsekwencjami.
Robert klęczał na siedzeniu przy oknie, opierając ręce o szybę i patrząc, jak wiatr pędzi liście po trawniku. Chmury przelatywały po niebie z nienaturalną szybkością, a drzewa kołysały się, jakby chciały z przestrachu uwolnić się od korzeni.
Wichura trwała całe popołudnie, wyjąc w szczelinach drzwi, atakując kominy i rycząc głucho w przewodach kominków.
Najbardziej jednak niepokoiły Roberta drzewa. Nie z powodu ich bezustannego pochylania się i falowania, ale z powodu niesamowitych kształtów, pojawiających się wśród bezlistnych gałęzi. Każde drzewo wydawało się gęsto otoczone czarownicami, złośliwymi karłami i niemożliwymi do opisania demonami: splatające się gałązki tworzyły ich pootwierane usta, a oczami były nieliczne drżące listki, nie strącone jeszcze przez październikowe wichry.
W odległym końcu długiej, łukowatej alei wjazdowej rósł olbrzymi dąb. W jego najwyższych gałęziach szalał potwór którego Robert bał się najbardziej. Skomplikowany układ rozwidleń i odgałęzień formował zwierzę w kształcie olbrzymiego dzika, z czterema krzywymi kłami i maleńkim, złośliwym oczkiem, które w rzeczywistości było kałużą, położoną o prawie dwieście metrów dalej. Kiedy wiatr się wzmagał - oko mrugało, a bestia jeżyła garbaty grzbiet.
W takich chwilach jedynym marzeniem Roberta było móc oderwać od niej wzrok.
Bestia trwała jednak na swoim miejscu i pochłaniała jego uwagę podobnie jak motyw maski weneckiej na gobelinie albo małe, szczerzące zęby pieski na tkaninie poduszek, a nawet szeregi ubranych w purpurowe płaszcze mężczyzn, odwróconych konspiracyjnie plecami w stronę realnego świata - ze wzoru na tapetach ściennych. Robert żył w świecie tajemniczych twarzy, naturalnych wzorów i abstrakcyjnych map.
Klęczał jeszcze na siedzeniu przy oknie, kiedy wszedł dziadek, niosąc talerz z tostami i szklankę zimnego mleka. Dziadek usiadł koło niego i przyglądał mu się długo. Potem wyciągnął rękę o skórze jak pergamin i dotknął ramienia chłopca, jak gdyby chciał go pocieszyć.
- Telefonowała twoja matka - powiedział. - Obiecała, że przyjedzie jutro po południu.
Spojrzał z ukosa na dziadka. Robert był szczupłym, bladym chłopcem z odstającymi uszami, o delikatnych rysach drobnej twarzy, ostrzyżonym krótko, niemodnie. Oczy świeciły mu jak agaty. Nosił szary, szkolny sweter, szare spodnie i czarne, sznurowane buty.
- Przyniosłem ci parę tostów - mówił dziadek. Był siwy i przygarbiony, ale widać było, że ma klasę. Ktokolwiek by wszedł w tej chwili do biblioteki, zorientowałby się natychmiast, że stanowią parę: dziadek i wnuk. Może po podobieństwie uszu. Może jeszcze po czymś. Empatia czasem przeskakuje jedno pokolenie, w rezultacie czego młodzi i starcy osiągają szczególną bliskość, taką jaka nie zawsze staje się udziałem matek.
Robert wziął tost i zaczął go skubać.
- Zjadłeś niewiele podczas lunchu, więc pomyślałem, że możesz być głodny - dodał dziadek. - Na litość boską, nie czuj się winny. Ja też nie lubię zapiekanki z mięsem i cynaderkami, szczególnie wtedy, kiedy są w niej same cynaderki, a ciasto jest przypalone. To kucharka upierała się, żeby ją zrobić.
Robert zastanowił się. Nigdy przedtem nie słyszał, żeby ktoś dorosły mówił w ten sposób o jedzeniu. Wyobrażał sobie, że dorośli lubią wszystko, niezależnie od tego czy jest obrzydliwe, czy nie. To przecież oni kazali mu jeść ryby, kalafiory, fasolę i tłustą baraninę, chociaż mdliło go na sam widok takiego jedzenia. Matka zawsze kazała mu zjadać wszystko do końca, jeśli nawet siedział godzinami nad talerzem; kiedy inni dawno już skończyli, w pokoju robiło się coraz ciemniej, a zegar wydzwaniał kolejne godziny.
Natomiast dziadek nie tylko potwierdzał, że zapiekanka mięsno - cynaderkowa była okropna, ale w dodatku nie kazał mu jej jeść. Było to coś niezwykłego. Po raz pierwszy od długiego czasu doznał uczucia, że w przyszłości może być lepiej.