Daniel poszukał wzrokiem swojego obezwładniacza... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Leżał w przeciwnym kącie pokoju, wciśnięty pod elegancki dystrybutor żywnościowy. Za daleko, by sięgnąć go jednym skokiem. Killer miał nieco bliżej i teraz, nie spuszczając wzroku z Daniela, przesuwał się powoli w kierunku dystrybutora. Uśmiech znikł z jego twarzy, ale nie była to twarz człowieka przestraszonego. Rysowało się na niej napięcie pomieszane z czymś w rodzaju ciekawości, a może nawet zdumienia. Widocznie killer, przyzwyczajony do roli myśliwego, nie mógł pogodzić się z rolą ofiary i to w jednym z najbezpieczniejszych, zdawałoby się, miejsc na Apostezjonie: w Centrum Dyspozycyjnym Sektora IV.
— Candy — powiedziaÅ‚ spokojnie Daniel. — Weź obezwÅ‚adniacz.
Candy nie ruszyła się jednak, killer zaś, zachowując bezpieczną odległość uniemożliwiającą bezpośredni atak jednym skokiem, znów zbliżył się trochę do dystrybutora. Daniel zaś był zbyt doświadczonym zawodnikiem, by ryzykować atak bez przygotowania.
— Candy! — krzyknÄ…Å‚. — Rusz siÄ™ wreszcie! PamiÄ™tasz? Dla ciebie wszedÅ‚em na latarniÄ™ ulicznÄ…. Teraz ty dla mnie wejdź pod ten dystrybutor i weź obezwÅ‚adniacz. Candy! To ja, Daniel!
Candy drgnęła, jakby istotnie zbudziła się ze snu. Spojrzała na dystrybutor, zwlokła się z kanapy i wzięła obezwładniacz do ręki. Killer znieruchomiał: z tyłu miał Candy z obezwładniaczem, a przed sobą, na tle nieba, które kiedyś oddzielone było solidną taflą szkła, widział czającą się do skoku sylwetkę Daniela. Postąpił krok w jego kierunku, po czym runął nań z okrzykiem:
— Polecimy razem, ptaszku!
Daniel chciał wykonać unik, ale potknął się o stolik i poczuł, że killer łapie go za nogi i ciągnie za sobą w przepaść. Kontuzjowaną ręką złapał się odruchowo stolika, który jednak pod ich ciężarem zjechał do krawędzi podłogi i zaczepił nogami o występ, służący do mocowania tafli okiennych. Drugą, zdrową ręką Daniel uchwycił się tego występu. Nie czuł bólu zaciśniętej dłoni rozcinanej przez ostre blachy. Killer ciążył mu nieznośnie, kontuzjowana ręka zaś odmawiała powoli posłuszeństwa.
— Candy! — krzyknÄ…Å‚. — Zabij go!
Candy posłusznie ruszyła w kierunku przepaści.
— Połóż siÄ™ na podÅ‚odze! — rozkazaÅ‚ Daniel. — Szybciej! — PoczuÅ‚, że killer zaczyna siÄ™ po nim wspinać.
Położyła się apatycznie na podłodze i celowała uważnie, jakby nawlekała igłę. Potem nacisnęła spust dwa razy: pierwsze wyładowanie przeleciało obok, drugie zaś otarło się o lędźwie Daniela i trafiło killera w prawy bark. Killer zaczął spadać i wtedy obezwładniacz wypadł Candy z rąk i poleciał w ślad za nim. Daniel wdrapał się szybko do pokoju, stanął na chwiejących się nogach i przez chwilę oddychał głęboko. Potem spojrzał ostrożnie w czeluść i zmartwiał: wokół wieżowca roiły się sylwetki ludzi w uniformach, wysiadające z pojazdów bojowych.
Podniósł Candy, która przywarła doń całym ciałem; jej piersi rozrywał szloch, choć oczy miała suche. Wyzwolił się delikatnie z jej objęć i powiedział:
— Idziemy. Killera już nie ma.
Nadal był czujny. Postawił Candy za drzwiami i otworzył je delikatnie, gotów w każdej chwili do działania. Odetchnął z ulgą, gdy usłyszał z drugiej strony szept Długiego:
— Nareszcie!
— Na dole jest peÅ‚no speców — powiedziaÅ‚. — TamtÄ™dy nie przejdziemy. Chodź, Candy — wziÄ…Å‚ jÄ… za rÄ™kÄ™, bo na widok Trenta cofnęła siÄ™ przerażona. — On ci nic nie zrobi.
— ZaÅ‚atwiÅ‚eÅ› killera? — zapytaÅ‚ DÅ‚ugi.
— Ona to zrobiÅ‚a — wskazaÅ‚ na Candy, która szÅ‚a posÅ‚usznie tuż przy nim. — Jak dÅ‚ugo byÅ‚em w Å›rodku?
— Cztery minuty — odparÅ‚ DÅ‚ugi.
— WydawaÅ‚o mi siÄ™, że dÅ‚użej, znacznie dÅ‚użej. Tu na dachu jest zapewne lÄ…dowisko wirolotów. Mam racjÄ™? — zwróciÅ‚ siÄ™ do Trenta.
— Tak, ale trzeba przejść przez sto dwudzieste piÄ™tro.
— Ty nas przeprowadzisz — powiedziaÅ‚ Daniel twardo. — Nie mamy innego wyjÅ›cia. Jorgen! Daj mi obezwÅ‚adniacz. — WyciÄ…gnÄ…Å‚ do niego rÄ™kÄ™ i wtedy Jorgen powiedziaÅ‚:
— DÅ‚ugi! On krwawi!
— To tylko skaleczenie — machnÄ…Å‚ niecierpliwie rÄ™kÄ…. — Prowadź, Trent, tylko z czuciem, bo jedziesz na tym samym wózku co my. Też nie przeżyjesz naszej wpadki. — SkierowaÅ‚ siÄ™ do szybów windowych.
— Nie tÄ™dy, mÅ‚odzieÅ„cze — gÅ‚os Trenta byÅ‚ nadal opanowany. — JeÅ›li w ogóle macie jakÄ…Å› szansÄ™, to tylko schodami.
— Dobrze! — Daniel zgodziÅ‚ siÄ™ Å‚atwo. — Twoja gÅ‚owa w tym, żeby siÄ™ nam udaÅ‚o. BÄ™dziesz szedÅ‚ pierwszy. — TrÄ…ciÅ‚ go lekko emitorem obezwÅ‚adniacza.
Ruszyli w kierunku klatki schodowej. Pierwszy szedł Trent, tuż za nim Daniel, potem Candy i Jorgen. Długi zamykał pochód. Na schodach nie było nikogo. Na podeście schodów, z którego było wejście na sto dwudzieste piętro, dwóch speców trzymało wartę. Mieli broń w pogotowiu, ale gdy dostrzegli Trenta, opuścili obezwładniacze. Potrzebowali kilku sekund, by zorientować się, że coś jest nie w porządku. Zanim jednak zdołali ponownie wymierzyć, odezwał się obezwładniacz Daniela: dwa suche trzaski wyładowań, po których wartownicy osunęli się na podłogę.
— Teraz biegiem! — powiedziaÅ‚ zduszonym szeptem Daniel i ponagliÅ‚ obezwÅ‚adniaczem Trenta. Przebiegli obok leżących ciaÅ‚, przy których Candy zatrzymaÅ‚a siÄ™ na moment, ale pchniÄ™ta przez Jorgena, przeskoczyÅ‚a przez nie i podążyÅ‚a za Danielem.
Trent już otwierał drzwi na lądowisko, gdy Daniel usłyszał z dołu jakieś krzyki.
— Szybciej! Szybciej! — ponaglaÅ‚ Trenta, który wreszcie uporaÅ‚ siÄ™ z drzwiami. Na lÄ…dowisku staÅ‚y trzy wiroloty, a jeden z nich rozgrzewaÅ‚ silniki.
— Ten! — zdecydowaÅ‚ Daniel.
Pierwszy dopadł maszyny, otworzył drzwi do kabiny pilota i rzucił krótko:
— Precz!
Siedzący za sterami spec spojrzał zaskoczony na obezwładniacz Daniela, a potem zniknął jak zdmuchnięty. Daniel zajął jego miejsce. Reszta tymczasem zajmowała miejsca pasażerskie. Ostatni wsiadł Długi. Wtedy Trent krzyknął: