- Dowodzę małym barkiem - rzekłem - który bierze ładunek na wyspę Mauritius. - Potem dodałem bezmyślnie: - A co pan tu robi?
- A ja - odpowiedział patrząc na mnie nieugięcie z dawnym ironicznym uśmiechem - a ja szukam jakiegoś zajęcia.
Czemuż nie ugryzłem się w język! Krucze, kędzierzawe włosy pana B. stały się siwe niby stal; był jak zawsze niezmiernie schludny, ale ubranie miał strasznie wytarte. Obcasy u jego świecących butów były przydeptane. Wybaczył mi jednak mój nietakt i po
Jechaliśmy razem dorożką zjeść obiad na moim statku. Obszedł go sumiennie, chwalił z serdecznością i winszował mi jak najszczerzej mego dowództwa. Przy obiedzie, kiedy częstowałem go winem i piwem, potrząsnął głową, a gdy popatrzyłem na niego pytająco, mruknął półgłosem:
- Skończyłem już z tym wszystkim.
Po obiedzie wyszliśmy znowu na pokład. Zdawało się, że pan B. nie może się oderwać od statku. Zakładałem nowe dolne wanty, a on chodził tu i tam, chwalił, poddawał projekty, udzielał mi rad w dawny swój sposób. Dwa razy odezwał się do mnie „mój chłopcze” i poprawił się zaraz na „kapitanie”. Mój pierwszy oficer opuszczał mię właśnie (miał się żenić), ale ukryłem to przed panem B. Bałem się, że może wyjedzie z jakimś tragicznym żartem dając do zrozumienia, iż objąłby u mnie miejsce, a ja nie będę w stanie mu odmówić. Bałem się. To by było niemożliwe. Nie mógłbym dawać rozkazów panu B. i jestem pewien, że nie byłby ich ode mnie długo przyjmował. Nie potrafiłby z tym sobie poradzić, choć potrafił wyleczyć się z pijaństwa - za późno.
Wreszcie pożegnał się ze mną. Patrzyłem, jak się oddalał, tęgi, o grubym karku, i pytałem siebie ze ściśniętym sercem, ile mu zostanie w kieszeni, gdy zapłaci za swój nocleg. I zrozumiałem, że gdybym w tej chwili za nim zawołał, nie odwróciłby nawet głowy. On też jest już tylko cieniem, lecz wydaje mi się, że słyszę jeszcze jego słowa wypowiedziane na starym „Duke of Sutherland”, gdyśmy stali na pokładzie zalanym światłem księżyca:
- Porty są do niczego - statki gniją, ludzie schodzą na psy!
WTAJEMNICZENIE
XXXV
- Okręty! - wykrzyknął marynarz dobrze już w latach, odziany w czyste cywilne ubranie. - Okręty - powtórzył; jego bystry wzrok odwrócił się od mojej twarzy i pobiegł wzdłuż szeregu wspaniałych figur dziobowych, które ku końcowi lat siedemdziesiątych sterczały w zwartym rzędzie nad błotnistym brukiem New South Dock. - Okręty są zawsze w porządku; to tylko ludzie na nich…