Potężna budowla zbudowana została z cegieł i zaopatrzona w masywne blanki na szczycie, jakby miała bronić okolicy, ale jej ściany usiane były oknami, a sam „zamek” stał w niewielkiej kotlince, zamiast, jak prawdziwy zamek, na szczycie wzgórza. Widać i w tym przypadku amerykańscy architekci byli „mądrzejsi”, pomyślał Popow. Obszedł teren raz jeszcze, wypatrując agentów FBI (a może oficerów CIA, kto wie?), którzy na pewno obstawiali teren ich spotkania. A może mieli go aresztować? Trudno to wykluczyć, ale nie było na to rady. Przekona się, czy ten cały Clark to naprawdę taki profesjonalista, jak pisali z Centrali. To rzemiosło rządziło się swoimi zasadami i Clark powinien ich przestrzegać. Ryzykował przede wszystkim on, i Clark powinien to uszanować, ale po tym ataku na szpital nie można było tego być pewnym. Ano, zobaczymy. Zresztą, czego na tym świecie człowiek mógł być pewien?
* * *
Doktor Killgore zszedł do stołówki o zwykłej porze, ale nie zastał tam ani Rosjanina, ani Fostera Hunnicutta. Może po wieczornej jeździe upili się i zaspali, pomyślał. Przesiedział nad śniadaniem dwadzieścia minut dłużej niż zwykle, ale nie doczekał się przyjaciół. Wreszcie uznał, że szkoda czasu i pojechał do stajni. Tu czekała na niego kolejna niespodzianka — w zagrodzie przed stajnią stały Śmietanka i Jeremiasz, oba nie osiodłane i bez ogłowi. Pomyślał, że musiały się jakoś wydostać z boksów i zaprowadził je tam. Potem osiodłał swojego konia i poczekali z Kirkiem Macleanem jeszcze kwadrans, a kiedy żaden z nieobecnych nie pojawił się, ruszyli na zachód na swoją zwyczajową poranną przejażdżkę w zmniejszonym gronie.
* * *
Życie tajniaka ma jednak swój urok, pomyślał Sullivan. Prowadził furgonetkę przemalowaną na wóz Consolidated Edison, ubrany w błękitny kombinezon z nazwą firmy na plecach. Kombinezon był na tyle obszerny, że mógł pod nim schować choćby i tuzin pistoletów, ale nie to było jego największą zaletą — w Nowym Jorku, którego ulice były pełne podobnie umundurowanych pracowników ConEd, stawał się czapką-niewidką. Ta operacja obserwacyjna została zorganizowana w wielkim pośpiechu, ale w umówionym miejscu spotkania kręciło się aż ośmiu agentów, z których każdy zaopatrzony był w zdjęcie paszportowe Sierowa. Rysopis nie podawał wzrostu i wagi, a twarz była bardzo pospolita, co sprawiało, że poszukiwany zaliczał się do grupy PBF — Przeciętnych Białych Facetów — których populacja w Nowym Jorku oceniana była na jakieś trzy miliony. Bułka z masłem...
Jego partner, Frank Chatham, w garniturze i pod krawatem, czekał wewnątrz terminalu British Airways. Kombinezon Chathama wisiał na wieszaku w furgonetce zaparkowanej przed terminalem, z Sullivanem za kierownicą. Sullivan nie miał nawet pojęcia, na kogo czeka Frank. Facet miał się nazywać Clark i, jak powiedział wicedyrektor Baker, był jakąś cholerną fiszą.
Samolot wylądował dokładnie o czasie. Clark, siedzący na fotelu l C, w pierwszym rzędzie, tuż za kabiną pilotów, wstał i jako pierwszy wysiadł z samolotu. Nie miał najmniejszych problemów z zauważeniem agenta FBI, który czekał na niego przy wyjściu z rękawa.
— Na mnie czekasz?
— Przepraszam, a jak nazwisko?
— John Clark. Chuck Baker pewnie...
— Tak jest. Proszę za mną, sir. — Chatham wyprowadził go na skróty, omijając cło i kontrolę graniczną, raz jeszcze pozbawiając paszport Clarka dowodu na to, że wjechał do suwerennego kraju. Furgonetka ConEd na parkingu także rzucała się w oczy. Clark skierował się do niej, nie czekając na wskazówki, i po prostu wskoczył do środka, na miejsce obok kierowcy, nie czekając na zaproszenia.
— Cześć, jestem Clark — powiedział do kierowcy.
— Tom Sullivan. Franka już pan poznał.
— Ruszajmy, panie Sullivan.
— Tak jest, sir.
Furgonetka ruszyła z kopyta. Chatham z tyłu walczył z kombinezonem.
— W porządku, sir, co się właściwie dzieje?
— Mam się spotkać z tym gościem.
— Z Sierowem? — zapytał Sullivan, przebijając się przez zatłoczony zjazd na autostradę.
— Tak, tylko że tak naprawdę facet nazywa się Popow. Dmitrij Arkadijewicz Popow. Był kiedyś pułkownikiem KGB. Mam tu jego teczkę, czytałem ją po drodze. Specjalizował się w kontaktach z terrorystami, a kontaktów ma więcej, niż niejedna firma telefoniczna.
— To ten, który zorganizował ten atak terrorystyczny...
— Ten sam. — Kiwnął głową z przedniego prawego fotela John. — Zamach na moją żonę i córkę. To one były głównym celem tej operacji.
— Cholera! — powiedział Chatham, dociągając zamek kombinezonu. Tego nikt im nie powiedział. — I chce się pan po czymś takim spotkać z tym gnojem?
— Biznes to biznes, chłopaki — odparł Clark, zastanawiając się, na ile sam w to wierzy.
— A kim pan właściwie jest?
— Nieważne. W każdym razie kiedyś pracowałem w Firmie.
— To skąd pan zna pana Bakera?
— Teraz zajmuję się czymś innym i mamy często do czynienia z Biurem. Zwykle z Guse’em Wernerem, ale ostatnio zdarza mi się kontaktować także z Bakerem.
— Ma pan coś wspólnego z grupą, która zrobiła porządek z tymi bandziorami tam w szpitalu, w Anglii, tak?
— Jestem ich szefem. Ale nie chcę, żeby się to rozniosło, rozumiecie?
— Nie ma sprawy — odparł Sullivan.
— A wy pracujecie nad sprawą Sierowa tu, w Nowym Jorku, tak?
— Między innymi.
— I co macie na niego?
— Zdjęcie paszportowe, ale to już pan chyba też ma.
— Lepiej, mam jego teczkę osobową z KGB, z oficjalnym zdjęciem. Lepsze niż paszportowe, bo w kilku ujęciach, jak te z księgi zatrzymanych, ale za to ma z dziesięć lat. Co jeszcze?
— Konta bankowe, zapisy obciążeń kart kredytowych, adres skrytki pocztowej i to już wszystko. Ale ciągle nad tym pracujemy.
— Za co jest poszukiwany? — zapytał John.
— Głównie organizowanie przestępstw. Podżeganie do aktów terroryzmu, organizowanie przerzutu narkotyków. Ich znamiona mają charakter blankietowy, są bardzo ogólnie sformułowane i dlatego używamy ich wtedy, kiedy nie możemy kogoś złapać za rękę.
— Możecie go aresztować?
— Jasne — powiedział Chatham z tyłu. — Chce pan, żebyśmy go zgarnęli?