Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Jedyna niezwykła rzecz to ten śnieg. Nigdy nie widziałam, żeby tak padało jak w ciągu ostatnich kilku tygodni. No ale cóż, sam to wiesz; o tej porze pokrywa śnieżna nie powinna przekraczać jednej czy dwóch długości palca, a tymczasem śniegu mamy po pas i nie widać końca tej śnieżycy.
- Chcesz przez to powiedzieć, że to nie jest normalna zimowa pogoda? - zapytał Vanyel prostując się. - My­ślałem... Mój bratanek był w tych okolicach i twierdził, że w połowie zimy śnieg sięgał powyżej dachów!
- Do stu diabłów, nie, to nie jest normalne - wybu­chnęła śmiechem kobieta. - Jeśli twój bratanek to ten młody bard wędrowiec, którego tu mieliśmy... Biedne chło­paczysko, raz spadł śnieg, a on myślał, że z lodem idzie koniec świata! Ale to było po tym, jak jeden z moich ludzi napędził mu śmiertelnego stracha swoimi opowieściami. Zwykle zimą pada raz na kilka tygodni, a nie dzień po dniu. Ale nie mogę powiedzieć, że mam coś przeciwko takiej pogodzie. Ten śnieg bardziej dokucza zbójom niż nam. My mamy ekipy zajmujące się wyrębem, oni nie, a poruszanie się po lesie w tak głębokim śniegu jest piekielnie trudne.
Stef znał tę minę, którą teraz miał na twarzy Vanyel. Skończył śpiewać piosenkę mniej więcej w tej samej chwili, gdy Van grzecznie zakończył rozmowę z komendantką i skie­rował się do ich pokoju.
Stefen oddał lutnię temu, który ją znalazł, tłumacząc, że jest bardzo zmęczony, i ignorując znaczące spojrzenia obe­cnych, pośpieszył za heroldem.
Pokój gościnny znajdował się w części koszarów odległej od centralnego pieca i nie miał nawet kominka. Gdyby Stef mógł wybierać, z pewnością tutaj by nie przyszedł. Korytarz oświetlało kilka wydających blade światło, kopcących latare­nek i Stef byłby gotów przysiąc, że widzi, jak dym zamarza unosząc się w powietrzu. Vanyel był niewyraźnym białym kształtem niedaleko w przodzie, ale zanim herold doszedł do drzwi ich pokoju, Stefenowi udało się go dogonić.
- Co to było? - spytał, łapiąc Vanyela pod rękę. - Co ona powiedziała?
Obawiał się trochę, że Van wyrwie mu się, ale ten po­trząsnął tylko głową i zaklął pod nosem.
- Nie mogę uwierzyć, jaki byłem głupi - powiedział cicho, otworzywszy drzwi do pokoju i gestem wskazał Ste­fenowi, by wszedł do środka. Na ich wejście świeca przy drzwiach i ta przy łóżku poderwały się do życia - ten rodzaj wykorzystania magii w życiu codziennym impono­wał Stefenowi o wiele bardziej aniżeli wyczarowywanie ich nocnych kryjówek. Użycie magii do zapalenia świecy świad­czyło o tym, że dla Vanyela była to czynność równie zwy­czajna jak posłużenie się węgielkiem z ognia. To dopiero było imponujące - Van mógł sobie pozwolić na “trwonie­nie” swej mocy w taki sposób...
- Jak to byłeś głupi? - dopytywał się Stef. - Co jeszcze ci powiedziała poza tym, że tej zimy mają dziwną pogodę?
- Dziwną pogodę? - Van zrobił grymas. - To tak, jakby powiedzieć, że Randi troszkę niedomaga. Słyszałeś ją, śnieg pada tu od tygodni, a nie od kilku dni, jak zwykle.
Zdjął płaszcz z haczyka przy drzwiach i owinął się nim.
- Czy nadal chcesz być pożyteczny? - spytał, siada­jąc na brzegu łóżka i patrząc na Stefena; płomień świecy odbijał się w jego oczach.
- Jasne, że chcę być pożyteczny - powiedział Stef niepewnym głosem.
- To dobrze. Stań przy drzwiach i pilnuj, żeby nikt tu nie wszedł. - Vanyel oparł się plecami o ścianę i jeszcze ciaśniej otulił płaszczem. Popatrzył na Stefena ze zdziwie­niem, gdy ten jął niezdecydowanie szurać nogami. - To nie jest taka sobie prośba. Wchodzę w trans. Popełniłem podstawowy błąd zakładając, że skoro nie wyczuwam w po­godzie dookoła żadnych śladów magii, to nie mam do czy­nienia z czarami. Oczywiście, pomyliłem się.
- Oczywiście - zamruczał Stef, nie widząc w tym nic oczywistego.
- Więc przeprowadzę teraz pewne bardzo trudne ope­racje na pogodzie, ale będę to musiał zrobić na pewną od­ległość, sięgając tam, gdzie te burze są wywoływane. W tym czasie będę zupełnie bezbronny. - Odczekał, aż Stefen zareaguje.
Po chwili Stefena wreszcie oświeciło.
- Och... więc, jeśli są tutaj jacyś szpiedzy...
- Otóż to. Będzie to dla nich okazja do działania. A po­nieważ moje magiczne osłony są dość odstraszające, najła­twiej będzie mnie dopaść fizycznie. - Vanyel rozsiadł się wygodnie i zamknął oczy.
- Van, a co mam zrobić, jeśli ktoś się tu wedrze? - spytał Stef, macając dłonią rękojeść swego noża. Vanyel otworzył oczy.
- Masz ich zatrzymać, obojętnie jak - powiedział, zwracając oczy ku zupełnie innym przestrzeniom. - Teraz twoje umiejętności zdobyte w bójkach ulicznych mogą się przydać. Bierz ich żywych, jeśli będziesz mógł, ale nie po­zwól mnie tknąć. Wystarczy, żeby taki magiczny nożyk do­tknął skóry, aby skutecznie zadziałał.
- W porządku - odparł Stefen, lekko przerażony. Ale czuł się lepiej niż kiedykolwiek od początku podróży. Teraz przynajmniej coś robił. W dodatku Van sam przyznał, że potrzebuje jego pomocy. - Możesz na mnie liczyć.
- Gdybym nie myślał, że mogę - odpowiedział mu Van, znów zamykając oczy - nie prosiłbym cię o to, kochasiu.
Stef drgnął, słysząc kolejny dźwięk. Świeca dawno się wypaliła, ale nie miał odwagi zapalić następnej. Kilka razy zdawało mu się, że słyszy jakiś hałas za zamkniętymi okien­nicami jedynego okna w pokoju, ale nic się nie działo.